•   Saturday, 27 Apr, 2024
  • Contact

Do Kanady - 17

Z daleka od szosy (169)


Rok 1985. Mimo sielankowego życia na warmińskich Łopkajnach, ciągle gdzieś tliła się tęsknota za Kanadą i niezrealizowanym marzeniem. Nigdy nie rezygnuję z marzeń, ale na razie życie toczyło się dalej i to całkiem fajne życie. Na nasze Łopkajny zjeżdżało się w lewo z wąskiej asfaltowej szosy w leśną drogę zaraz za mostem na rzeką Pasłęką. Któregoś dnia pojechałem w prawo, w wąską leśną drogę. Po kilkuset metrach droga doprowadziła mnie do niewielkiej leśniczówki nad jeziorem Isąg.
Okazało się, że mieszka tam emerytowany leśniczy. Zaprzyjaźniliśmy się i spędzaliśmy tam od czasu do czasu fajne wieczory słuchając opowieści starego leśniczego przy wspaniałych nalewkach. Pewnego popołudnia wybieraliśmy się na takie właśnie spotkanie. Odwiozła mnie i Marka (Czarnego) moja żona Małgorzata naszym Fiatem 126p. Miała też po nas przyjechać, bo co prawda było to tylko kilka kilometrów, ale byłem pewien, że będziemy „bardzo zmęczeni”. Tak więc zasiedliśmy do prostego sosnowego stołu i już zaczęło być dobrze, gdy nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi. Nasz gospodarz podniósł się i zdziwiony niezapowiedzianą wizytą poszedł otworzyć. To była Małgorzata. Miała bardzo nieszczęśliwą minę. Co się stało? – pytam. Marek, rozbiłam samochód! – odpowiedziała żałosnym głosem. Nic ci się nie stało – pytam, chociaż widzę, że wszystko w całości. (Takie pytanie to duża inwestycja na przyszłość małżeńską. Nigdy, ale to nigdy nie należy się pytać najpierw o samochód, pamiętajcie o tym panowie). Ten samochód to nasze jedyne źródło zarobku, ale dopiero jak się zacznie rok szkolny. Na razie początek wakacji, więc nie ma co rozpaczać. Było już ciemno i nie mogłem wyjść ze zdziwienia jak Małgorzata trafiła do nas przez las. Na grzybach potrafiła się zgubić dziesięć metrów od samochodu, a tu las, noc i dziki, a ona doszła. Ruszyliśmy zaraz z latarkami. Wypadek wydarzył się już niedaleko naszej bramy. Leśna droga wiła się tam zakosami i Małgorzata chciała pojechać tak jak ja, czyli szybko. Samochód wymknął się spod kontroli. Ja miałem doświadczenie rajdowe, ona nie. Gdy wypadła z drogi wpadła między dwa potężne buki. Jeden zniszczył lewy reflektor i wcisnął błotnik w oponę. Maska weszła aż na dach, na szczęście nie tłukąc szyby. Dobrze, że Małgorzata miała zapięte pasy. Drugi buk dotykał tylnego zderzaka. Samochód był wciśnięty pomiędzy dwa drzewa i nie do ruszenia. Poszliśmy do domu, wrócimy tu rano. Rano wziąłem grubą linę, duży młot i Czarnego do pomocy. Samochód zapalił, ale nie było szans by wyjechać z pomiędzy buków nawet, gdy odbiłem blachę błotnika od opony. Czasem jednak szczęście sprzyja. Drogą nadjechał ciągnik z przyczepą a na niej dziesięciu robotników leśnych. Zatrzymali się, zapytali, w czym pomóc. Poprosiłem by wynieśli Fiata z pomiędzy drzew. Wzięli się za niego w sześciu i postawili na drodze. Zapytali czy coś jeszcze, ale podziękowałem i ruszyli do pracy w lesie. Do blaszanej oprawy zniszczonego reflektora przywiązałem grubą linę. Drugi koniec do pnia drzewa. Wsiadłem do auta, zapaliłem silnik, włączyłem bieg wsteczny i ostro ruszyłem. Błotnik się wyciągnął w przód, maska opadła na szybę. Jeszcze kilka mocnych szarpnięć i maska wskoczyła na miejsce. Samochód ciągle był zarejestrowany w Otwocku, więc jeszcze tego samego ranka pojechałem 200 km do Otwocka by zgłosić wypadek w ubezpieczalni. I tu miałem kolejną przygodę. Jechałem ulicą jeszcze wtedy Dzierżyńskiego. Z Przewoskiej, podporządkowanej, ze znakiem stopu, bez zatrzymania się wyjechał Fiat 126p. Zatrąbiłem. Nie zwolnił, machnął lekceważąco ręką. Jego pasażerowie, młodzi chłopcy, śmiali się wyzywająco. Puściłem hamulec. Mój przód i tak już był zniszczony. Ich przedni błotnik, drzwi i tylny zderzak nagle przestały być nowe i świeże, stały się powyginaną blachą do wymiany. Żałowałem tylko, że nie stało się to przed wizytą w ubezpieczalni gdzie, jako powód, zgłosiłem wypadek z jeleniem. Nie chciałem psuć żonie rekordu. Młodzi chłopcy nawet się nie zatrzymali. To nic. Będą się musieli tłumaczyć tatusiowi z wypadku. W tamtych czasach samochód w Polsce to był skarb. W zaprzyjaźnionym warsztacie blacharskim samochód miałem gotowy w ciągu trzech dni, co na tamte czasy było rekordem szybkości. Na weekend byłem z powrotem w domu na Łopkajnach.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: