WWHistoria
Gra o trzy trony
Jest ciepłe letnie przedpołudnie. Spaceruję po mieście, które mnie od zawsze urzeka. Jest zarazem dostojne, metropolitalne a nadal przytulne. Szerokie, zawsze ruchliwe ulice wypełniają tłumy spieszących gdzieś ludzi, obojętnych na otaczające ich dostojne piękno. Na pieszych dzwonią niecierpliwie charakterystyczne, pękate tramwaje. Staromiejski rynek jak zawsze zatłoczony, turyści czekają z kamerami na procesję świętych z ratuszowej wieży. Na tarasach restauracji różnojęzyczny tłum zajada się knedlami, popija piwo w rozmaitych odcieniach bursztynu. Widać konkurencję między browarami, na parasole, plakaty, hostessy. Nęcąc promocyjnymi cenami “Wratislavski Piast” leje się strumieniami, nęci z reklamy “Urquel”. Amerykańskiego, taniego badziewia nikt by tu nie ruszył.
Z dala ciemnieje nad miastem potężna bryła świątyni. Katedrala Sv. Vita. Lubię się w niej schować przed gwarem ulic i placów, odciąć na moment od tempa życia, szczególnie, gdy nie ma w niej turystów. Mimo swego ogromu, zdaje mi się jakaś przytulniejsza, niż ta przejmująca swym ogromem w Kolonii, czy nawet porywająca wyobraźnię świadectwami przeszłości, paryska Nasza Pani. Może dlatego, iż praski chram bliższy jest mi historią zapisaną w jej wnętrzach. Żyję daleko od kraju urodzin, ale chętnie wracam w stare strony. Do Wratislavii byłoby bliżej lotem z Mnichova, ale wolę przez Pragę.
Wąskie uliczki dają chwilę oddechu od zgiełku i gwaru, prowadzą mnie wijącą się drogą na Hrad. Wystrojona w paradne mundury, żołnierska warta przed króleskim pałacem stoi senna, jakby obojętna na otoczenie, wpatrzona w nieistniejący punkt przestrzeni. Wiatr lekko łopocze zawieszonymi na czterech masztach wielkimi płachtami flag w białych, czerwonych, modrych i zlatych barwach Federacji oraz gwiaździstym błękitem Europy. Nad bramą złocą się, czernią i bielą heraldyczne lwy i orły w państwowym godle. Kiedyś zdobiły dumnie tarcze rycerstwa służą- cego Trzem Tronom.
Kilka starszych pań opuszcza boczną kaplicę po nabożeństwie. Wchodzę do wnętrza katedry. Ciężkie, okute żelazem i brązem drzwi zamykają się za mną, dudniąc głuchym echem. Natychmiast otacza mnie lekki chłód i cisza. Oczy, rozświetlone dotąd sierpniowym słońcem, muszą przez chwilę przyzwyczaić się do półmroku. Czuję przyjemny, budzący odległe wspomnienia z dzieciństwa, zapach niedawno zgaszonych świec przy ołtarzu. Idę powoli, rozglądając się ciekawie, jakbym tu był pierwszy raz, patrząc na znane mi witraże, witając lekkim skinieniem głowy posągi. Czuję się tu tak, jakbym wracał w opuszczone przed laty, rodzinne kąty, sprawdzając z ciekawością, co się od ostatniej wizyty zmieniło. I cieszy mnie odkrycie, iż wszystko jest po staremu.
Drgające płomyki zapalonych w niezliczonych intencjach świec zdobią chybotliwymi cieniami ściany. Śledząc ich figlarną grę, oczy bezwiednie kierują się do góry, pod wysoko zawieszone sklepienie. Tak, wielcy budowniczowie katedr zaklęli w gotycki ażur kolumn, łuków i przypór prawdę o miejscu człowieka w porządku stworzenia. Stojąc w transepcie można wręcz fizycznie czuć potężną energię związanej prawami ciążenia kamiennej konstrukcji. Nie, nie na naszą skalę stworzono to miejsce. Jesteśmy tu tylko gośćmi. Prawie niezauważalni w lesie kamiennych, strzelistych słupów, sięgamy jednakże wzrokiem i śmiałą myślą wysoko, wysoko ponad nasze głowy. Pamiętam wrażenia z Werony, gdy w dolnej kaplicy przepięknego kościoła Św. Zenona znalazłem się w labiryncie kamienej kolumnady; poczułem się wtedy, jakby mnie ktoś przeniósł do bajkowego, gęstego, skamieniałego czarodziejskim zaklęciem, zagajnika. Ale tamta północno-italska budowla to były początki gotyckiej przygody budowniczych z wyzwaniem tajemnicy Absolutu, próbą zawarcia w bryle budowli absolutnej prawdy o istnieniu. Tu, za górami, za lasami, na północ od słonecznej Italii, w jednym z kilku zaledwie takich miejsc na całym kontynencie, przez kilkaset lat mozolnego, cierpliwego wznoszenia kolumn, murów i sklepień, wyrazi się nieomal w pełni gotycki ideał.
Przez ogromną rozetę przebijają się różnokolorowe promienie światła, rozjaśniając główną nawę chramu Sv. Vita. Barwne plamy figlują na kamiennych detalach kamieniarki, przedrzeźniają się z rzeźbami i żartują z pobożnych malowideł, budzą z wiecznego zamyślenia dumne popiersia fundatorów z wotywnych tablic. Wnetrza katedr dowodzą kruchości ludzkiego żywota, ale ludzki duch przekory, uciekając od nicości wciela się w marmur nagrobnych wizerunków. Złoto liter w ciszy powtarza nazwiska dumnych niegdyś rodów, których dziś nikt już nie rozpozna. Pod stopami nagrobne tablice biskupów i kardynałów. Za życia, obleczeni w purpurę i gronostaje, nakrywszy głowy złotymi … i kardy- nalskimi kapeluszami, zasiadali wysoko nad wiernymi w rzeźbionych bogato stallach, po śmierci spoczywają u ich stóp - słudzy sług bożych.
Światło i cień jednako towarzyszą skupionym na modlitwie, zamyślonym i tym roztargnionym. A może im delikatnie wskazują, za co wznieść dzięki ku niebu. Słoneczne plamy, odmierzając czas, przesuwają się nieustannie, acz powoli po wnętrzu nie do ogarnięcia z jednego punktu, jedynie na moment odkrywając przed spacerującym rozmaite fragmenty. Jak w życiu, z perspektywy bieżącej chwili widzimy jedynie część jakiejś całości. Aspirujemy do poznania prawdy, choć sądzimy jedynie po tym, co dostrzegamy, dopowiadając sobie resztę wedle własnej wiedzy i woli.
Chcąc nie chcąc, wzrok odwiedzającego spocznie w pewnej chwili na potężnych sarkofagach, leżących w nawie głównej. Zatopione od stuleci w kamieniu brązowe litery, lekko starte dotykiem niezliczonych dłoni, informują wiernych i wędrowców, iż spoczywają tu na wieki Krale Ceska a Polsky, Vaclav II, Vaclav III i Vaclav IV. Trzy kolumny środkowoeuropejskiej potęgi.
Siadam na krótką chwilę w bocznej stalli, mając przed sobą wykuty w czerwonym marmurze grobowiec-pomnik władców, których życie stanowi doskonały przykład odwiecznych praw, rądzących europejską historią od upadku Rzymu, a może od jeszcze dawniej. Ojciec siega po władzę, rozpoczyna trudne dzieło budowy potężnej, wielonarodowej monarchii. Czyni to siłą oręża lub sztuką dyplomatyczną, podstępem lub odwagą. Wpatrzony w wielką ideę, łamie opór niezliczonych przeciwników i przeciwnośc losu. Zbyt krótkie jest jedno życie, by tak potężną budowlę złożoną z ludzkich istnień i bezkresnych przestrzeni ukończyć. Tak jak nie można zbudować gotyckiej katedry za życia jednego pokolenia. To na dziedzicu królewskiej korony spoczywa ciężar doprowadzenia podjętego dzieła do szczęśliwego końca. Wzniesiony przez dwie generacje gmach państwa dojrzewa, trwa, żyje. A choć zmienia się nieuchronnie zgodnie z biegiem czasów, nadal zachowuje nadany mu zamysłem pierwszych monarchów kształt terytorialny. Dziesiejsze potęgi rodziły się w takiej udanej sztafecie dwóch pokoleń założycieli - Burbonów, Tudorów, Przemyślidów.
***
Europa końca XIII wieku to skomplikowana mozaika międzynarodowych sporów, napięć i konfliktów. Rozdrobniony kontynent, złączony był w jeden organizm teorią zakotwiczoną w jedności wiary chrześcijańskiej, miał swoje duchowe centrum w Wiecznym Mieście, które poddane było jednakże wpływom od ideałów tej wiary dalekim. U południowych bram kontynentu rosła muzuł- mańska potęga, odległy chrześcijański wschód zmagał się z pozostałościami dzikiego, mongolskiego podboju. W dalekim Konstantynopolu dożywało swych lat Cesarstwo. Powoli kostniał religijny rozłam Kościoła, powoli zapominano o obietnicy uwolnienia od niewiernych Grobu Pańskiego. Idea uniwersalnej monarchii zaprzątała jednak nadal umysły najambitniejszych władców, którzy śnili o cesarskiej koronie Karola.
Była to inna Europa, Europa nie narodów, lecz potężnych i ambitnych rodów panujących, która te narody dopiero wyciosywała z surowego, etnicznego żywiołu, lub cyzelowała z poddanego swej władzy już lekko obrobionego budulca – poddanych, złączonych w jeden organizm centralną władzą nad ich ziemiami i krainami. Granice owych żywiołów były nadal płynne. Sam język okolicznych mieszkańców, który stanie się probieżem tożsamości sześć wieków później, jeszcze o niczym nie przesądzał. Jedynie wte- dy mogła powstać Konfederacja Helvecka. Mową wykształconych i świadomych Europejczyków była wówczas łacina.
Częściej niż wielkie bitwy, losy ziem, miast i ludów decydowały się w zależności od urodzin, życia lub przedwczesnych śmierci dzieci panujących. Ileż to wspaniale zapowiadających się dynastii wygasło jak płomien na kominku, przygaszony zimnym powiewem wiatru. Stąd też troską każdego władcy było posiadanie męskiego potomka. Najlepsi z nich, pozbawieni dziedzica, dożywali swych dni świadomi, iż schedę i sławę po nich przejmą ludzie innej krwi. Często też "troskę" o ich potomków przejawiały obce dwory, patrzące pożądliwie na ewentualny "spadek". Europa zna wiele, stuletnich czasem, wojen sukcesyjnych.
***
Historyków, to znaczy niektórych historyków obdarzonych niepokorną wyobraźnią, fascynuje rola przypadku w dziejach. Rola przypadkowych zdarzeń w życiu pojedynczych jednostek, jeśli są to osoby przewodzące wspólnocie, musi na tę wspólnotę oddziaływać. Filozofowie dawno już określili definicję ‘teraz’. To pozostająca w nieustannym ruchu czasoprzestrzeni, odczuwana przez nas rozumem lecz nieuchwytna granica między ”wczoraj” i “jutro”.
Otoczony potęgą praskiej katedry, stojąc u stóp marmurowego grobowca wielkiego władcy, mimo woli uśmiecham się na myśl o spopularyzowanej właśnie serialem z serii "historical fiction", wizji zapomnianego poety-romantyka, który – przecząc historii – stworzył niesamowitą, tajemniczą opowieść. Johan Wolfgang zainspirowany został przypadkiem napotkaną w trakcie wakacyjnych włóczęg, wotywną kaplicą, znajdującą się w starym opactwie w Ołomuńcu, poświęconą cudownemu ocaleniu króla Vatzlava. Na wotywnej tablicy do dziś widoczny jest zarys obłoków i ręka Opatrzności. Owa ręka pow- strzymuje cios napastnika, mierzącego w królewskie serce. Biblijna aluzja musiała być czytelna dla umysłów głęboko przepełnionych średniowieczną pewnoścą, iż ziemskie losy podlegają prawom, ustalanym nie na tym świecie.
Zapomniany dziś zupełnie, romantyczny poeta z Getyngi, wcielając się w postać anonimowego kronikarza z XV wieku, snuje ponurą opowieść o dramatycznym epizodzie, pomijanym najczęściej, jako nieistotny, w podręcznikowych zapisach długich rządów Wacława III, kładących podwaliny pod europejskie mocarstwo sięgające Trzech Mórz. Tylko najwięksi miłośnicy historii wiedzą, że jako nastoletnie pachole, szykowane od urodzenia do rządzenia wielonarodową monarchią ojca, cudem - lub zgodnie z wyrokami Opatrzności – uszedł z życiem z zamachu. Kto stał za niedoszłym zabójcą? Nikogo nie ujawniono, lecz wiele było wówczas podejrzeń i plotek. Z perspektywy jego długiego, pełnego zaskakujących i dramatycznych zwrotów życia, historycy nie wspominają najczęściej zamachu w Ołomuńcu. Na początku jego rządów jednak to cudowne ocalenie często przypominano - zwłaszcza kontekście ostrych sporów z Rzymem i Marienburgiem - aby utwierdzić poddanych i rywali, iż to wolą niebios rządzi Wacław i jego ród.
WMWojnarowicz cdn.
Comment (0)