•   Thursday, 02 May, 2024
  • Contact

Do Kanady - 53

Z daleka od szosy (205)


Ci, co czytają moją opowieść o czasach 1980 – 1987 mają przegląd tamtego czasu. Jest to moja historia. Historia prawdziwa, taka, jaką pamiętam a nie taka, jaką mi ktoś opowiedział. To już czterdziesty trzeci odcinek. Jest teraz rok 1988. Znajduję się już z żoną Gosią i czternastoletnim synem Marcinem w obozie dla uchodźców w Niemczech Zachodnich w mieście Ulm.
(...) Kolejną przygodę z zapachami miałem kilka tygodni później. Wracam sobie z miasta, tak około wczesnego popołudnia, zostawiam rower pod ścianą i wchodzę do baraku. Nagle stanąłem jak wryty. Skąd tutaj wziął się dzik. Zapach, a właściwie smród tego zwierza pamiętałem dokładnie. Pamiętam zresztą do dziś, a to z powodu bliskiego spotkania trzech dzików, gdy szedłem leśną drogą wczesnym rankiem, kiedy mieszkaliśmy jeszcze na Warmii na gospodarstwie Łopkajny wśród lasów. Dziki leżały sobie na niewysokiej skarpie tuż obok drogi. Najpierw poczułem ten charakterystyczny smród, a potem zobaczyłem trzy leżące czarne cielska, z których jedno podniosło długi ryj z zakrzywionymi szablami. Takiego widoku z odległości może półtora metra nie zapomina się do końca życia. Nie zapomina się też towarzyszącemu temu widokowi bardzo specyficznego „aromatu”. Łatwo więc zrozumieć moje zaskoczenie tym zapachem w baraku. Wszedłem ostrożnie, zapach dochodził z kuchni. Za chwilę wyszedł z niej czarny jak smoła wielki Murzyn. Był naprawdę wielki, dużo większy ode mnie, a ja mam przecież 186 cm wzrostu. Ten zapach pochodził od niego właśnie. Takie to było moje pierwsze spotkanie z przyprawą curry. To ona dawała ten zapach. Chyba przez tę przygodę z dzikami nigdy nie polubiłem tej przyprawy, a jej zapach zawsze mi się kojarzy z uniesionym ryjem z szablami. W Kanadzie curry jest dość popularna, zwłaszcza w indyjskich restauracjach. Wielu Polaków ją wręcz uwielbia. Mnie pozostał uraz. Nie przeszkodziło mi to jednak zaprzyjaźnić się z ogromnym Murzynem, który okazał się wspaniałym kompanem, pełnym humoru i zabawy. Razem z żoną, która zawsze chodziła w bardzo kolorowych długich sukniach wodzili prym na naszych barakowych zabawach. Pochodził Namibii. Jego imię było tak skomplikowane, że sam prosił żeby mówić na niego John. Do dzisiaj słyszę czasami jego potężny dudniący śmiech i widzę, zawsze uśmiechniętą, czarną jak smoła wielką twarz. Mam nadzieję, że mu się powiodło. Pewnego dnia zorganizowano nam wycieczkę do browaru w Ulm. Ulmowskie piwo piłem już oczywiście nie raz. To najlepsze piwo, jakie kiedykolwiek próbowałem. Niestety rozprowadzane jest tylko w Ulm. Teraz dowiedzieliśmy się, dlaczego ma tak unikalny smak. Browar jest ulokowany nad studnią głębinową i woda jest pobierana z głębokości ponad sześciuset metrów. To dlatego można to piwo dostać tylko w Ulm. Zasoby tej wody nie pozwalają na masową produkcję. Zazdrośćcie piwosze. Ja tam mieszkałem cały rok. Lato tego roku było ciepłe i słoneczne. Często wyjeżdżaliśmy rowerami nad Dunaj. Zielone, pokryte murawą wały przeciwpowodziowe były popularnym miejscem do spacerów i opalania się. Przechadzały się tam też i opalały, może nie najpiękniejsze, ale młode i zgrabne szczupłe Niemki. Uroku dodawał im fakt, że przechadzały się bez staników i wiele z nich opalało się bez opalaczy w ogóle. Takie sobie dunajowe widoki.
Lato 1988 mijało pogodnie. Zarówno dosłownie jak i psychicznie. Czekaliśmy na rezultat naszego interview z ambasady kanadyjskiej z Bonn. No i w sierpniu nareszcie przyszła gruba urzędowa koperta, a w niej dokumenty. Landed Emigrant visa i parę innych papierów, których już nie pamiętam. Sprawę wyjazdu załatwiała organizacja United Way, której przedstawiciele urzędowali w biurze Caritasu na terenie naszego obozu. Okazało się, że Niemcy nie tylko utrzymywali nas przez prawie rok, dając mieszkanie, ubranie, jedzenie i pieniądze na drobne wydatki, ale jeszcze chcą zapłacić za naszą podróż do Kanady. No przecież nie będę się o to kłócił. Bilety lotnicze dla trzech osób, i minibus, który wiózł nas z Ulm do Frankfurtu to spory wydatek. Dobre kilka tysięcy dolarów. My mieliśmy ze sobą 400. No może parę więcej, które wydałem na piwo we Frankfurcie.
Cdn.
Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: