•   Thursday, 02 May, 2024
  • Contact

Do Kanady - 44

Z daleka od szosy (196)


Wszyscy w „rodzinnym” baraku oczekiwali na przeniesie do mieszkania. Zdarzało się to często, ale my przyjechaliśmy w okresie, gdy to przydzielanie mieszkań uchodźcom zostało na jakiś czas wstrzymane. Ten „jakiś czas” rozciągnął się na cały czas naszego pobytu, a szkoda, bo wtedy mieszkało się w normalnym mieszkaniu i otrzymywało dość wysoki zasiłek, który wystarczał nie tylko na jedzenie i ubranie, ale również można było z niego sporo zaoszczędzić. My jednak, będąc w „obozie”, otrzymywaliśmy dostarczane gotowe posiłki, talony na ubranie i obuwie i spore kieszonkowe. Dawano nam to wszystko pod jednym warunkiem, że nie będziemy pracować. Praca była zakazana pod groźbą wydalenia z kraju. Nie przeszkadzało to jednak wielu z naszym współmieszkańcom w znajdowaniu dorywczych zajęć by powiększyć swój budżet. Tej pracy nie było zbyt wiele i często nasi rodacy donosili jedni na drugich by zająć ich miejsce. Nie chciałem ryzykować całej swojej emigracji do Kanady dla kilku marek więcej i nie włączałem się w te pracownicze przepychanki.
Obozowe życie. Tak naprawdę to nazwa „obóz” nie oddaje znaczenia miejsca naszego tam pobytu. Warunki, chociaż sprowadzone do jednego pokoju dla trzy- osobowej rodziny były i tak o niebo lepsze niż np. domki kampingowe na pracowniczych wczasach w Polsce. Wspólna kuchnia i łazienki z prysznicami były zawsze czyste i posprzątane, jedzenie całkiem niezłe, „kieszonkowe” otrzymywane, co miesiąc od rządu wystarczało na małe ekstrawagancje, a talony na kurtki, buty i ubranie pozwalały na mały komfort. Nie było żadnych ograniczeń poruszania się. Można było zwiedzić całe Niemcy, jeśli miało się ochotę i więcej kasy. Marcin poszedł od września do szkoły. Powinien iść do ósmej klasy, ale po pierwsze szkoły podstawowe w Niemczech miały tylko siedem klas, a po drugie, Marcin, tak jak my nie znał niemieckiego, więc nauka w szkole średniej nie bardzo była możliwa. Niesamowite, jak dzieci, nawet te już większe szybko przyswajają sobie obce języki. Po kilku miesiącach, Marcin już „szprechał” po niemiecku jakby zawsze to robił. Gosia też próbowała uczyć się niemieckiego. Jej wrodzona niecierpliwość była wystawiona na dużą próbę. Np. przy kasie w supermarkecie bardzo się pewnego razu sfrustrowała, że kasjerka nie mogła zrozumieć, o co jej chodzi. Poszło o jeden wyraz, w którym Gosia pomyliła jedną literę. Wyraz był trzyliterowy i Gosia była wkurzona, że Niemka nie mogła się domyśleć, o co jej chodzi. „Gosia” – mówię – „wyobraź sobie, że w Polsce przychodzi ktoś do sklepu i chce kupić kit, ale przez pomyłkę mówi, że chce kot. Tylko jedna litera, ale nie sposób domyśleć się, o który z tysiąca artykułów w sklepie mu chodzi”. Chyba się ze mną nie zgodziła. Ja sam nawet nie próbowałem przykładać się do nauki niemieckiego. Skoncentrowałem się całkowicie na angielskim. Miałem kasety z kursem angielskiego. Chyba ich było dwanaście i do dziś pamiętam niezbyt mądre rozmówki i historyjki o Napoleonie, których próbowałem się nauczyć. Czemu o Napoleonie nie wiem. Wiedziałem, że wcześniej czy później wylądujemy w Kanadzie i tylko to było dla mnie ważne. Mój szwagier, gdy w roku 1980 odwiedziłem na krótko Kanadę powtarzał, że przyjeżdżając do Kanady ze znajomością angielskiego, to tak jak przywieść ze sobą dwadzieścia tysięcy dolarów. Miał rację. Dużym ułatwieniem było dla mnie to, że w liceum miałem przez dwa lata angielski (potem nauczycielka odeszła z pracy a nowa nie przyszła). Zostały mi książki, które wziąłem ze sobą z Polski. Teraz była to ogromna pomoc to tych nagranych kaset. Teraz wiem jak wesoły musiał być ten mój angielski dla tych, którzy go znali, jednak po paru miesiącach zacząłem już nawet występować, jako tłumacz w Caritasie, który miał swoje biuro w „naszym obozie”. Moja duma z tego szybko dostała po nosie, gdy na parkingu z tyłu baraków zobaczyłem amerykańskiego żołnierza pucującego swój samochód (w Ulm była amerykańska baza wojskowa). Żołnierz był czarny (wtedy nie było jeszcze pojęcia „african-american”) i bardzo rozmowny Niestety z całego potoku słów, którymi mnie zasypał opowiadając coś z szybkością karabinu maszynowego, zrozumiałem tylko jedno słowo „Texas”. Domyśliłem się, że stamtąd pochodzi i później zrozumiałem, że to głównie jego akcent i teksaski slang spowodował, że nie mogłem go zrozumieć. O dziwo, on rozumiał mnie.
Z jakiegoś powodu panowała wśród Polaków azylantów opinia, że nie należy mówić w biurach rządowych o planowanej dalszej emigracji. Ja od początku nie ukrywałem, że moim celem jest Kanada. Przypuszczam, że to z tego powodu urzędnicy byli zawsze dla mnie mili i uprzejmi. Mój plan emigracyjny znajdował się w urzędowych papierach.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: