•   Thursday, 02 May, 2024
  • Contact

Do Kanady - 42

Z daleka od szosy (194)


Jedziemy do Niemiec przez Konstancję z innego końca jeziora Bodeńskiego, niż gdy jechaliśmy do Włoch. Szwajcaria jest piękna. Niezwykle czysto. Nocując na parkingu w górach, z daleka od wszystkiego, widzieliśmy jak o szóstej rano przyjeżdżał człowiek by posprzątać i opróżnić kosze na śmieci. Domki w górach czyste i piękne, równe płotki przy nich, przystrzyżone żywopłoty i drzewka. Kojarzyło mi się to wszystko z makietą kolejową. Szwajcaria już zawsze będzie mi się kojarzyła z kliniczną wręcz czystością.
Jest już późno, ale jeszcze widno. Granicę przejeżdżam powoli, tak jak w Como na granicy włosko szwajcarskiej. I tutaj nikt nas nie zatrzymuje. Patrzę w duże wysokie okna biura celnego. Nikt się nami nie interesuje, nikt nie każe stanąć. Po prostu nagle znajdujemy się w Niemczech Zachodnich i jedziemy do Ludwigsburga. Cała ta droga tylko z mapą w obcym języku, bez możliwości zapytania kogokolwiek no, bo niby, po jakiemu? Ani niemieckiego, ani francuskiego, a angielski tylko szkolny z liceum piętnaście lat temu. A jednak dojeżdżamy, nie błądząc do Ludwigsburga i jakimś cudem odnajduję podany mi w Rzymie adres księdza. Problem tylko, że jest już dwunasta w nocy. Budzenie księdza nie wchodzi w grę. Nie będę go przecież irytował budzeniem w środku nocy, gdy chcemy by nam pomógł. Stajemy na jakimś parkingu w pobliżu i układamy się do snu na siedzeniach samochodu. Nie mamy takich funduszy by je wydawać na hotel, a wcale nie mam pewności czy to koniec naszej drogi. Co nam przyniesie następny dzień? Wiele od tego zależy, właściwie to wszystko, ale spania mi to nie zakłóciło. Obudziłem się przed siódmą, poczekałem do wpół do ósmej i zapukałem do drzwi wskazanego mi adresu. Usłyszałem kroki, drzwi się otworzyły, stanął w nich człowiek w średnim wieku, już ubrany, jakby gotowy do drogi. Z ulgą zobaczyłem koloratkę. Chyba mam właściwy adres. Mówię „dzień dobry” i otrzymuję odpowiedź po polsku. Co za ulga.
Jedziemy razem do ausländeramt, czyli niemieckiego biura. Tam po niedługim oczekiwaniu wchodzimy do pokoju z biurkiem, za którym siedzi urzędnik. Ksiądz mówi do niego po niemiecku, my nie rozumiemy ani słowa. Pokazujemy paszporty. Urzędnik koniecznie chce się dowiedzieć jak wjechaliśmy do Niemiec i dlaczego przejechaliśmy przez „zieloną granicę”. Nic nie rozumiem z tego pytania. Mówię, że granicę przejechaliśmy w Konstancji, zwyczajnie i normalnie i dlaczego to miała by być „zielona granica”. Przecież tam była normalna granica. O co mu chodzi?. Wreszcie po jakimś czasie udaje się wyjaśnić ten problem. Otóż my wcale nie powinniśmy być do Niemiec wpuszczeni, bo nie mamy wizy. Okazuje się, iż tak byłem pewny że zostaniemy we Włoszech, że w ambasadzie RFN-u w Warszawie załatwiłem przed wyjazdem tylko tranzytowe wizy przez Niemcy i tylko w jedną stronę. Teraz zrozumiałem wreszcie, dlaczego nie chciano nas wpuścić z powrotem do Niemiec, gdy zawrócono nas z granicy austriackiej. W 1987 roku Austria wprowadziła na krótko wizy dla Polaków i akurat nas to objęło. Jadąc do Włoch kilka dni wcześniej przez Szwajcarię chciałem sobie skrócić drogę i postanowiłem objechać jezioro Bodeńskie krótkim, kilkunastokilometrowym odcinkiem przez Austrię. Nie udało się, zawrócono nas na przejściu i wróciliśmy szukać innej drogi, dużo dalszej. Na granicy z Niemcami mieliśmy skomplikowaną dyskusję. Celnik coś tłumaczył po niemiecku, ja nic nie rozumiałem i nie wiedziałem o czym on mówi i w końcu celnik machnął ręką i nas wpuścił z powrotem. Teraz wiem, że chodziło o brak wizy. Gdyby nie to, że na przejściu granicznym w Konstancji nikt nas nie zatrzymał do kontroli to nie wiadomo jak by to się wszystko skończyło. Nasz ksiądz wyjaśnił chyba to wreszcie urzędnikowi i dostaliśmy skierowanie do obozu przejściowego dla uchodźców w Karlsruhe. Od tamtej pory minęło trzydzieści jeden lat i zatarły mi się szczegóły. Wiem, że pojechaliśmy tam własnym samochodem, ale jak załatwiłem sprawę pobytu tam, to już nie pamiętam. Wiem, że byliśmy niezwykle szczęśliwi, że możemy wreszcie wyciągnąć się na łóżkach i dobrze wyspać. Dostaliśmy kartki na jedzenie w stołówce i chyba sto dwadzieścia marek na drobne wydatki. Pamiętam taką scenkę z biura gdzie urzędniczka wydawała te kartki żywnościowe. Stał tam przy okienku Polak i próbował wytłumaczyć urzędniczce po polsku, że chce kartki na jedzenie. Gdy po kilkukrotnym powtarzaniu coraz głośniej słowa „kartki” i „kartki na jedzenie” nasz rodak zaczął pokazywać palcem na swoje otwarte usta i powtarzać, cały czas po polsku; „Kartki! Kartki na jedzenie!... Nie wiedziałem czy się śmiać, bo przecież też nie znałem języka. Nie pamiętam jednak jak mnie się udało te kartki otrzymać.
 Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: