•   Saturday, 04 May, 2024
  • Contact

Do Kanady – 26

Z daleka od szosy (178)


Rok 1986. Niedługo wakacje, czyli koniec wyjazdów w Polskę z pomocami szkolnymi.  Lubiliśmy z Markiem (Czarnym) wsiadać do jednego z naszych gazików i jechać przez nasze 110 hektarów pola. Była tam spora kępa drzew, prawie las, gdzie lubiły przesiadywać łanie. Postanowiliśmy na nie zapolować, by urozmaicić nasz jadłospis. Jechaliśmy sobie powolutku przez zasiane rzepakiem i żytem pola. Z dala od zabudowań był stary stóg słomy, a właściwie to tylko jego pozostałość, wysoka może na pół metra. Gdy byliśmy już niedaleko zauważyłem, że coś na nim leży. Wziąłem lornetkę. Wydawało się że to człowiek. Nie lubiliśmy obcych na naszym terenie, a już na pewno nie obcych wylegujących się na słomie. Podjechaliśmy bliżej. Czarny zatrzymał gazika. Wysiedliśmy z zamiarem obudzenia nieproszonego gościa. Weszliśmy na ten rozległy, ale niski stóg. Człowiek się nie ruszał, chociaż gazik nie należał do najcichszych samochodów, nie zareagował też na wcześniejszy klakson. Gdy byliśmy już całkiem blisko, zorientowaliśmy się nareszcie, dlaczego: Cała jedna strona twarzy była czarna i pokryta białymi robakami. Ten człowiek nie żył i to już od kilku dni. Nie było sensu sprawdzać pulsu, nie w tym stanie rozkładu. Z pewnością nie był to nikt ze znajomych. Skąd się tu wziął? Czarny - mówię - czy ty na pewno używałeś tylko gazowych naboi? (w nawiązaniu do przygody sprzed kilku dni). Na pewno! - mówi - tylko gazowe ślepaki, które jak widziałeś i się śmiałeś, dosięgły tylko mnie. Wierzę mu. Z całą swoją kozacką naturą, nie próbowałby zabić człowieka tylko dlatego, że znajdował się nie tam gdzie trzeba. Podszedł bliżej do nieboszczyka, chciał go przekręcić, by się lepiej przyjrzeć. Nie ruszaj - mówię - trzeba zawiadomić milicję. Zeszliśmy z niskiego stogu, wsiedliśmy do gazika i omijając dom, pojechaliśmy prosto do gminy. Nie chcieliśmy mówić nic rodzinom, by nie było paniki.

Posterunek w gminie w Gietrzwałdzie przyjął nasz meldunek. Sierżant wypytał nas dokładnie gdzie znajduje się nieboszczyk, jak go znaleźliśmy i co tam robiliśmy, dał nam do podpisania protokół i powiedział, że przyjadą. Nie zaaresztował nas, nie pojechał razem z nami, mamy poczekać w domu. Tak więc przyjechaliśmy do domu i dopiero wtedy opowiedzieliśmy żonom co się stało. Dzieci były jeszcze w szkole. Ostatnie dni przed wakacjami. Żony, jak przewidzieliśmy, były w szoku, ale jeść nam dały, była już pora lunchu. Godzinę później przyjechał gazik milicyjny z dwoma milicjantami. Znajomy już sierżant i kapral. Podjechaliśmy z nimi do stogu. Weszli na górę, popatrzyli, przekręcili nieboszczyka na plecy, sprawdzili czy nie ma oznak uszkodzenia ciała. Zeszli na dół i powiedzieli, że przyjedzie pogotowie by zabrać ciało. Wyjaśnili nam, że siedem kilometrów dalej znajduje się „sanatorium” dla schizofreników i że ten przypadek to nie pierwszy i nie jedyny. No, po prostu „wspaniale”. Mamy po sąsiedzku szpital dla wariatów. Jakim cudem, przez dwa lata nic o tym nie słyszeliśmy? A może i słyszeliśmy, ale jakoś umknęło to naszej uwadze. Schizofrenia to chyba jedna z gorszych chorób psychicznych. Choremu wydaje się, że wszystkie wymyślone realia jego „rzeczywistości” są prawdziwe.

Spotkałem się z tym całkiem blisko, gdy mieszkaliśmy jeszcze w Otwocku. Na czwartym piętrze mojego bloku były dwa mieszkania. Nasze i sąsiadów. Schody klatki schodowej szły w dół pośrodku dużego szybu. Po obu ich stronach znajdowała się pusta przestrzeń, od czwartego piętra do parteru. Sąsiedzi to była para małżeńska z synem w podobnym wieku jak nasz Marcin. Pewnego ranka Małgorzata, moja żona, wychodziła do pracy. Ja odsypiałem kolejną długą podróż po Polsce. Obudziło mnie gwałtowne szarpanie. Marek, wstawaj! – budziła mnie Małgorzata – Wiśniewski (sąsiad) wisi na zewnątrz. Zerwałem się zaspany. Tak jak stałem wyszedłem na klatkę schodową. Po drugiej stronie poręczy, nad przepastnym szybem stał sąsiad, patrząc w dół, gotowy do skoku. Zobaczył mnie, zdrętwiał. Nie wiele myśląc podbiegłem, złapałem go za ręce i wciągnąłem na stronę schodów. Był mały i drobny, ważył może połowę tego co ja. Pamiętałem jak przez mgłę, że jego żona mówiła mi wczoraj, że mąż wrócił ze szpitala gdzie był na obserwacji, zaginął w lesie na dwa dni i właśnie wrócił. Rano miała pójść do szpitala po pogotowie. Nie miała telefonu. W zaspanej pamięci utkwiło mi tylko, że nie poszła do pracy i jest w domu. Drzwi do sąsiadów były uchylone. Wprowadziłem Wiśniewskiego do jego mieszkania, zamknąłem drzwi i ciągle w półśnie poszedłem do siebie by zadzwonić na pogotowie. Byłem chyba pewien, że Hanka, jego żona jest w domu. Małgorzata w tym czasie pobiegła już do pracy. Jeszcze nie wykręciłem do końca numeru pogotowia, gdy usłyszałem dochodzący z klatki schodowej głuchy huk. Rzuciłem słuchawkę, wypadłem na zewnątrz. Z dołu dochodziły głośne jęki. Wychyliłem się nad przepastnym szybem. Leżał tam sąsiad. W czasie, gdy dzwoniłem, wyszedł z mieszkania i skoczył w dół cztery piętra. Pogotowie zabrało go jeszcze żywego, ale zmarł kilka godzin później. Okazało się, że jego żona wyszła wcześnie rano do pogotowia, by przyjechało zabrać męża i nie było jej w domu, gdy odstawiłem sąsiada do jego mieszkania. Gdybym nie był taki zaspany to pewnie bym sprawdził. Okazało się że sąsiad był schizofrenikiem w zaawansowanym stadium, przechodził leczenie szpitalne i wypuszczono go, ale miał być na lekach. Przestał je brać gdy zaginął w lesie. Gdy się odnalazł choroba była w pełnym rozwoju. W czasie późniejszego dochodzenia milicji odnaleziono w jego biurku w pracy list, w którym opisywał jak to jego żona uczęszcza do domu schadzek (szara, drobna niezbyt ładna kobiecina byłaby ostatnią, którą bym o to posądzał), jak jego śledzą jej wspólnicy, do których należą również wszyscy lekarze itp. itd. Najgorsze w tej manii prześladowczej było to, że zamierzał zabić ją, syna i siebie i już się do tego przygotowywał. Chyba dobrze, że skończyło się to tylko jego śmiercią. Po osiedlu krążyły później różne plotki, łącznie z taką, że to ja go zabiłem, jako kochanek jego żony. Okazało się, że nie tylko chorzy mają chorą wyobraźnię.
Wracając do nieboszczyka na naszych Łopkajnach, to jak pisałem miało przyjechać pogotowie by zabrać ciało. Przyjechało… po trzech dniach. Tłumaczyli się, że czekali na wojskowy ambulans, bo zwykłym nie dojechaliby do stogu. To prawda, ale trzy dni? Całe szczęście, że wiatr wiał od domu w las. Nie potrzebowaliśmy oglądać żadnych filmów z rodzaju horrorów. Mieliśmy prawdziwy horror w bliskim sąsiedztwie przez dwie noce i dni.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: