•   Thursday, 28 Mar, 2024
  • Contact

Do Kanady - 16

Z daleka od szosy (168)


Dookoła naszego siedliska na Warmii były aż cztery większe i mniejsze jeziora. Nigdy nie byłem dobry w łowieniu ryb, ale być nad jeziorami i nie łowić to wstyd. Marek (Czarny) namówił mnie wreszcie w pewien letni poranek na pójście nad leśne „oczko” (tak nazywaliśmy spore jeziorko w lesie). Jak prawdziwy polski wędkarz (takie przynajmniej miałem wyobrażenie), wziąłem ze sobą pół litra czystej. Ryby brały jak oszalałe. Chciałem trochę pohamować Czarnego, posiedzieć spokojnie, wypić zdrowie tego czy owego, ale on nic tylko wyciągał jednego karasia za drugim. Powiedziałem mu, że do niczego takie łowienie, bo to ani pogadać, ani się napić, tylko ciągnąć i ciągnąć. Nałapaliśmy z tych karasi dobre sto pięćdziesiąt sztuk. Straszne. Trzeba to wszystko było przecież wypatroszyć, oskrobać i usmażyć.
Wpadliśmy na pomysł by zrobić z nich kotlety mielone. Były pyszne. Innym razem, mój syn Marcin, który miał wtedy 12 lat wybrał się z wędką nad niewielką rzekę łączącą dwa jeziora. W pewnym momencie woła do mnie, że mu się patyk przyczepił do haczyka. Patrzę, rzeczywiście. Długi czarny patyk zwisa mu na końcu żyłki. Ale patyk się rusza. To nie złudzenie. Rusza się i to dość zwinnie. To był węgorz. Wiedziałem już wtedy, że węgorza trzeba natychmiast przerolować po piasku, inaczej jest prawie niemożliwy do uchwycenia ręką. Węgorze uwielbialiśmy. Okazało się, że pod Olsztynem jest hodowla węgorzy. Nie pamiętam jak ją znaleźliśmy. Nie było wtedy ani Internetu ani Google. Za niewielkie pieniądze i obowiązkową flaszkę mieliśmy odtąd węgorzy do woli.
Był już chyba 1985 rok, gdy na wakacje przyjechali do nas synowie mojego stryja Mariana. Tego, który pracował w Akademii Sztabu Generalnego i w stanie wojennym był w areszcie domowym, o czym pisałem wcześniej. Stryj niewiele starszy ode mnie, chyba o jedenaście lat, a jego synowie Krzysiu i Andrzej byli w wieku mojego syna. Marian mieszkał w Warszawie i dla jego chłopaków to były wymarzone wakacje. Gdy Marian już odjeżdżał zostawiając chłopców, jechałem z nim do bramy naszej posiadłości (prawie 800 m od domu). Nagle drogę przed samochodem przebiegło stadko pięciu ogromnych jeleni. Dobiegły do dwa i pół metrowego ogrodzenia i bez wysiłku przesadziły go jednym długim, wspaniałym skokiem. Marek – powiedział Marian, – kiedy opowiem o tym w Warszawie, nikt mi nie uwierzy.
Któregoś dnia podjechał na rowerze zdyszany Andrzejek. Wujku - woła podniecony – widziałem małego borsuczka, jak przebiegł mi drogę. Taki w paski na cienkich nóżkach. Zmartwiałem! Andrzejek – mówię na pozór spokojnie, – jeśli jeszcze raz coś takie zobaczysz, to zawracaj rowerek i zamiataj szybko do domu, bo za tym „borsuczkiem” leci takie duże czarne zwierzę, którego nie chcesz spotkać. To, co zobaczył Andrzejek to był warchlak, czyli mały dziczek, za którym z pewnością szło ich więcej, a co najgorsze ich matka locha, która nigdy nie miała łagodnego usposobienia. Nasze 110 hektarów oprócz pięciu, na których stały zabudowania, dzierżawiliśmy dla PGR-u i ten siał tu, co roku rzepak i żyto. Taka była nasza umowa przy zakupie i bardzo nas to cieszyło, bo chociaż załatwiliśmy sobie papiery rolnicze, co było warunkiem zgody gminy na transakcję, to jednak o gospodarce rolnej mieliśmy bardzo niewiele pojęcia, nie mówiąc już o umiejętnościach. Dzików w tych łanach było sporo, chociaż to przecież nie kartofle. Co roku przy żniwach odbywał się pewien pokaz. Gdy do zżęcia przez kombajn pozostał już niewielki kawałek, pojawiał się traktor. Gdy dziki wypadały z ostatniego schronienia, traktor ruszał w pogoń i stojący na przodzie robotnik rolny skakał z nożem na biegnącego dzika (oczywiście nie  był to ten największy) i umiejętnie z dużą wprawą kładł go na miejscu. Nie uwierzyłbym, gdybym nie widział tego na własne oczy. Dzika zwierzyna stanowiła pokaźny zapas pożywienia dla mieszkańców PGR-u. Gdy po dwudziestu latach po raz pierwszy odwiedziłem to miejsce, spotkałem grupę robotników przy jakiś pracach. Jeden z nich wydał mi się dziwnie znajomy. Coś mnie tknęło. Podszedłem do niego. Przepraszam – mówię – czy to nie pan, dwadzieścia lat temu skakał z nożem z traktora na dzika? Popatrzył na mnie dziwnie. Nie – powiedział. To był mój ojciec…
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: