•   Saturday, 20 Apr, 2024
  • Contact

Spełnione marzenia - moja droga pod K2

Agata Kusznirewicz

Można powiedzieć, że Himalaje w Pakistanie mamy zaliczone, na Nangę spoglądać będziemy jeszcze przez jakiś czas, bowiem sam wierzchołek widoczny jest z podwórka motelu, w którym się zatrzymaliśmy.
Po spotkaniu z górą czas na płaskowyż i to nie byle jaki, bo drugi pod względem wielkości na świecie- Deosai. Tu czeka nas pierwszy nocleg pod namiotami w sąsiedztwie jeziora Sheoar. Park Narodowy Deosai to przepiękne miejsce z wyjątkowymi gatunkami roślin i zwierząt, a wśród nich endemiczny gatunek niedźwiedzia himalajskiego. Nam udaje się jednak dostrzec jedynie świstaki.
I tak jadąc przez wzgórza i doliny, przemierzając płaskowyż, podziwiając po jednej stronie Himalaje, pod drugiej Karakorum, w doskonałych nastrojach, choć wyczerpani wyboistą drogą, gotowi do górskich wyzwań dojeżdżamy do Skardu.
Tym samym spełnia się moje marzenia. Wiele razy słyszałam nazwę tego miasta w górskich opowieściach, widziałam na zdjęciach, czytałam o nim w górskich relacjach. Więc oto jestem też tu i ja, cała … spocona i z mocno spalonymi słońcem nogami. To pamiątka z wejścia pod Nangę, która zostanie ze mną na długo po powrocie do domu.
Nic się nie liczy, najważniejsze, że jesteśmy tu, tu i teraz. W stolicy Baltistanu, w bazie wypadowej większości himalajskich ekspedycji i grup trekkingowych. Mamy tu jeden dzień postoju, a więc będzie możliwość porozglądania się po okolicznych kontach.
W mieście znaków mówiących o wysokogórskich wyprawach niewiele, nie licząc jednego muzeum. Jedna główna droga, śliczny meczet, trochę kurzu, parę sklepów i to wszystko.
Za to jaka nadzieja w sercu. Oto przecież za tydzień staniemy pod K2 – Inshallah – jak mówią miejscowi - (jak bóg da), oczywiście.
Podekscytowani, z nowymi członkami grupy, którzy właśnie w Skardu zaplanowali do nas dołączyć, ruszamy na podbój Karakorum. Ostatni przystanek przed długim marszem to wieś Askole, położona na wysokości 3000 m.
Jednak, żeby tam dotrzeć czeka nas kilkugodzinna jazda po wyboistej, nie asfaltowej już drodze, która skończyć się może dosłownie w każdej chwili, przerwana przez nagłe osuwiska skalne. Na szczęście do celu docieramy bezpiecznie, jedynie z paroma siniakami na łokciach i kostkach.
Wioska zaskakuje nas swoim wyglądem. Wszystko przypomina skansen. Z uśmiechem przyjmuje wiadomość, że jest tu muzeum etnograficzne. Przecież tu wszystko wygląd jak muzeum, łącznie z mieszkańcami, którzy przypominają żywe eksponaty.
Czas tu się zatrzymał. I to dziwi, bo właśnie ocierając się o te wieś rokrocznie przewijają się przez Askole setki turystów, wypraw zagranicznych, ludzie z różnych zakątków świata. Na turystce wszędzie na świecie robi się ogromne pieniądze. Ale nie tutaj. W Askole wszystko podporządkowane jest islamowi, gdzie rytm dnia i porządek świata wyznacza religia.
W tym miejscu, poznajemy także naszych porterów i kucharzy, którzy razem z nami przemierzać będą kamienisty szlak. Oni iść będą nieco szybciej niż my, jednak widywać będziemy się każdego poranka.
Pierwsze spotkanie z tymi drogocennymi pomocnikami wygląda spektakularnie. Tłum mężczyzn, chudziutkich jak trzcinka, o sile godnej tytana, kłębi się przy naszych bagażach, ważąc wszystko skrupulatnie. Zaczyna się sprawiedliwy podział ładunku, każdy na plecy nie może dostać do dźwigania więcej niż 30 kg, jednak i tak wybuchają sprzeczki i spory o to co, kto będzie niósł. Jednak każdy chce iść z turystami, dołączyć do grupy, bo to szansa na niezły zarobek. Czasami jedyny w roku.
Poza tym idzie z nami kilka osiołków i koza. Niestety ta ostatnia dużo się nie nachodzi, ponieważ była częścią wyposażenia kuchni. To żywy inwentarz przeznaczony do spożycia, podobnie zresztą jak kilka kurczaków. Na szczęście na tym zwierzyniec się zamykał. Obsługa kuchni to 6 osób i jeszcze szef porterów – sirdar i… sama już nie wiem kto. W sumie stanowimy małą wioskę.
My mieliśmy z sobą tylko rzeczy osobiste i kuchnię, a wyglądaliśmy w całości jak imponująca wyprawa. Ciekawe więc jak wyglądają te grupy, które planują zdobyć ośmiotysięczniki. Do tego podstawowego wyposażeniu, muszą dość jeszcze liny, butle z tlenem i inne przedmioty, za które wspinacze z fanaberiami są gotowi zapłacić dodatkowe tysiące dolarów jak np. telewizor czy prysznic. Podobno osób zaangażowanych w takie duże, wysokogórskie przedsięwzięcia może być wtedy nawet około 400.
Choć poranek wita nas chłodem, atmosfera gorąca, a adrenalinę dosłownie czuć w powietrzu. Jeszcze trochę porterzy się po przepychają, a już kucharze zaczynają zbierać manatki i my ruszymy w głębokie, a właściwie wysokie nieznane.
Początek trekkingu jest zawsze podobny. Najpierw rozmowy o ubraniu, długi czy krótki rękaw, a może czapka z daszkiem, czy jednak same okulary słoneczne wystarczą… nasmarować się kremem przed wyjściem czy już na trasie, a do plecaka to dwa litry wody i herbata w termosie, czy może to za dużo, bo za ciężko. No i jeszcze jakieś przekąski i bluza, i kurtka od deszczu, no właśnie czy na pewno jest wzięta, no i nie można zapomnieć o latarce czołówce.
Ja dorzucam sobie jeszcze parę książek, Justyna aparat.
Ruszamy, i właściwie już po paru pierwszych godzinach wiemy, że w zwartej grupie iść się nie da. Szybo dzielimy się na sekcję sportową, którą prowadzi Karim i sekcję spacerową, która zamyka Magda. W takim to mniej więcej szyku podążać będziemy przez wiele dni po kamiennych zboczach Karakorum.
Początek trasy to wędrówka wzdłuż rzeki. Spokojny trekking daje możliwość rozkoszowania się przestrzenią. Jeszcze nie ma tylu kamieni, żeby stopy były zmęczone, jeszcze podejścia nie są wykańczające, jeszcze wszystko cieszy i zachwyca.
Słońce dopieka nam okrutnie, omiatając bezlitośnie swymi promieniami, każdy nieosłonięty kawałek skóry. Jeszcze nie wiemy, że za słońcem będziemy na tym trekkingu tęsknić najbardziej.
Po dwóch dniach marszu docieramy do Payiu. To ostatnia zielona osada, w której większość grup zatrzymuje się na dzień aklimatyzacji, bowiem miejsce położone jest na wysokości blisko 3500 m.
Wydeptane ścieżki w krzakach, udeptana ziemia i masa plastikowych toalet świadczą o tym, że turystów tu nie brakuje.
Tutaj też łapie nas pierwszy, przelotny deszcz. Te pierwsze opady są dla nas niemalże niezauważalne, ot parę kropel. Dopiero później, nawet te parę kropel stanie się nie do zniesienie.
Jak wszyscy, tak i my zatrzymujemy się tutaj na aklimatyzacje, zostajemy w Payiu na dwie noce.
Ale nie każdy. Następnego dnia, o poranku, zupełnie dla nas niespodziewanie, wyruszamy z Justyną na samotną wędrówkę, która potrwa dwa dni.
Przedziwnym splotem wydarzeń, magicznym układem gwiazd, pojawia się propozycja marszu poza grupą, z której korzystamy.
Pójdzie z nami lokalny przewodnik, nie mówiący po angielsku, za to niemalże biegający po górach, a także 4 porterów, którzy czuwać będą nam naszym bezpieczeństwem i nad naszymi bagażami. Oni nie mówią po angielsku jeszcze bardziej niż przewodnik.
Już po paru godzinach dochodzimy do lodowca, no i zaczynają się schody, a właściwe kamienie, dużo kamieni, bardzo dużo kamieni. Grunt pod nogami zmienia nam się w lód, przysypany kamieniami. O tym, że jesteśmy na lodowcu przypominają nam co chwilę urwiska tworzące moreny lodowcowe.
Docierając na czoło lodowca Baltoro otwiera się przed nami jeden z najbardziej spektakularnych widoków jakie miłośnik gór może sobie wymarzyć - przed nami strzeliste sześciotysięczne turnie Trango (6286m) i Biaho (6417m).
Zdaniem wspinaczy to jedne z najtrudniejszych ścian do zdobycia.
Spoglądam w górę i moim zdaniem, one są nie do zdobycia, ale wiem, że jestem w błędzie, bo przecież wielu stanęło na ich wierzchołkach.
Agata Kusznirewicz cdn.

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: