Manaslu Circuit Trek
Trzy tygodnie w mokrych butach
Z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu. To porzekadło zna każdy. Ma ono przestrzec przed angażowaniem się w rodzinne biznesy i duże przedsięwzięcia. Z rodziną fajnie jest usiąść do rodzinnego stołu przy imieninach lub pójść na grzyby. Szybkie kontakty nie wywołują konfliktów. Jednak dłuższe rodzinne przebywanie nierzadko prowadzi do sporów i kłótni.
Ja zdecydowałam się pojechać z rodziną w Góry Wysokie, w Himalaje. Zakochana w nich po uszy, górskie opowieści snuję niemalże bez przerwy, odnosząc każdą sytuację do górskiej rzeczywistości.
Rodzina zainteresowana moimi historiami, opowieściami i zdjęciami, postanowiła zaznać górskich rozkoszy.
Do planowania zabraliśmy się pod koniec 2023 roku, a na wyjazd zdecydował się mój syn, brat, kuzyn i jego narzeczona.
Dla tej wesołej gromady był to pierwszy tego typu wyjazd, więc wybór treku nie mógł być przypadkowy i miał zawierać wszystkie himalajskie atrakcje, łącznie z jakimś ośmiotysięcznikiem w tle.
Oczywiście doświadczeni bywalcy gór wysokich zakrzykną - jedźcie pod Everest, tam jest najpiękniej. W istocie trekking pod najwyższą górę na świecie jest zachwycający, jednak liczba turystów jaka podąża tym bardzo popularnym szlakiem jest przytłaczająca.
Rozpoczęło się więc przeglądanie zdjęć i szlaków. Dyskusjom i wymianom uwag nie było końca. Rodzina przewertowała oferty wielu agencji turystycznych, przeczytała stosy opinii i wrażeń. W spokoju słuchałam propozycji, konsultując różne warianty z naszym agentem w Nepalu o imieniu Nabo.
W końcu zdecydowaliśmy się na trasę dookoła Manaslu, bo jak podają różne źródła, trekking ten jest obecnie jedną z najwyżej ocenianych tras himalajskich. Rozpoczyna się wzdłuż doliny rzeki Budhi Gandaki, i wiedzie przez teren dwóch parków narodowych: Manaslu oraz Annapurny.
Dodatkowo rejon trekkingu wokół Manaslu jest niezwykle fascynujący kulturowo. Duża cześć trasy znajduje się bowiem w rejonie silnych wpływów tybetańskich. Mieszkańcami górnego rejonu Buri Gandaki są Nupri, którzy są właściwie bezpośrednimi potomkami tybetańskich imigrantów.
Manaslu po raz pierwszy zostało zdobyte 9 maja 1956 roku przez Japończyka Toshio Imanishi i jego nepalskiego szerpe Gyalzen Norbu. Wędrówka w cieniu Manaslu 8156 m – Góry Ducha – ósmej najwyższej góry na Ziemi, została otwarta dla turystów w 1992 roku.
Ażeby nawdychać się świeżego górskiego powietrza, schodzić buty i zakosztować jak najmocniej gór, postanowiliśmy, że spędzimy tam trzy tygodnie.
Dorzuciliśmy więc do podstawowego treku dookoła Manaslu wizytę w dolinie Tsum, co okazało się doskonałą decyzją.
Do Nepalu postanowiliśmy przyjechać w połowie września 2024 roku, już po porze deszczowej, kiedy to stoki mocno się zielenią, w górnych partiach nie pada jeszcze śnieg, a w Katmandu, jak zawsze kurz wdziera się agresywnie do oczu i nosa.
Stolica Nepalu przywitała nas jak zwykle upałem i wysoką wilgotnością. Nie byłam tu dwa lata, dlatego z ogromnym wzruszeniem podążałam znanymi mi drogami.
Nie dziwił mnie zgiełk motocykli, chaos na ulicach pozbawionych świateł na skrzyżowaniach i przechodnie przebiegający przez drogę w nieoczekiwanych momentach.
Kathmandu na początku zawsze przytłacza ilością wszystkiego co w środku tego miasta.
Motocykle, rowery, autobusy i coraz więcej samochodów wylewają się z każdego zakamarka miasta. Wjeżdżając w turystyczną dzielnicę Thamel sytuacja robi się jeszcze bardziej zagmatwana, gdzie do zmotoryzowanego ruchu ulicznego dochodzą turyści leniwie kroczący ulicami bez chodników, rikszarze szukający zmęczonych podróżnych i sprzedawcy stojący zazwyczaj przed swoimi sklepikami.
Ogrom wszystkiego zapiera dech. A przecież to dopiero początek, jeszcze nie wysiedliśmy z taksówki wiozącej nas z lotniska, jeszcze nie weszliśmy do hotelu.
Tym razem zatrzymujemy się w Budda Hotel, już sama nazwa mówi o tym gdzie jesteśmy. Przez cały czas opiekuje się nami właściciel tego miejsca, który jest tu również lokajem i kelnerem. I choć hotel obsługiwany jest przez wiele osób, Pan ten sam chce wszystkiego doglądać.
Przylecieliśmy po południu, wieczór postanawiamy spędzić w zabytkowej części miasta. Antka, mojego syna, wciąga egzotyczny nastrój Kathmandu. Idziemy na Durbar Square, który o tej porze dnia jest zupełnie wyciszonym miejscem. Przez plac rano i po południu przewinęło się zapewne tysiące turystów, masa grup modlitewnych i kilku sadu.
Następny dzień to intensywne zwiedzanie, poznawanie tego co niepoznane i nowe.
Do kompleksu świątyń Swayambhunath, z których największa zwana jest Świątynią Małp postanawiamy iść piechotą. Spacerujemy wolno przez zakurzone uliczki stolicy Nepalu. Chłopaki robią zdjęcia rozwalającym się chatom, biegającym kurom i zawalonej śmieciami rzece, która moim zdaniem wygląda całkiem czysto jak na tutejsze standardy. Idziemy przez prawie dwumilionowe miasto (dane dotyczące liczby mieszkańców są bardzo rozbieżne), a mamy wrażenie, że znaleźliśmy się w prowincjonalnym miasteczku.
Swayambhunath to jedno z najstarszych miejsc religijnych w Nepalu – ważne dla hindusów, ale dużo ważniejsze dla buddystów.
Kompleks świątynny, znajduje się 3 km od centrum Kathmandu, na wzgórzu. Na szczyt prowadzi 365 stopni i stanowi świetny punkt widokowy na całą Dolinę Kathmandu.
Wzgórze przyciąga turystów nie tylko piękną stupą, ale też niezliczoną liczbą młynków modlitewnych, małp i przepięknym widokiem na panoramę miasta.
Byłam w tym miejscu wiele razy i wydaje mi się, że widzę coś jeszcze, coś nowego, coś co umknęło mi przy ostatniej wizycie.
To intensywność barw, ilość głosów i zapachów miesza zmysły.
Do hotelu również wracamy spacerem, przyspieszając nieco kroku, bo deszcz od kilku godzin wisi w powietrzu. Jeszcze słońce walczy z chmurami, jeszcze deszcz nie oblał zakurzonych chodników, ale powietrze zmienia barwę. Wszystko wokół staje się nienaturalnie pomarańczowe. Suniemy w stronę Thamelu licząc na to, że zdążymy przed deszczem.
Kolacje obowiązkowo jemy w restauracji New Orlean. To moje ulubione miejsce w Kathmandu. Tu można nie tylko dobrze zjeść, ale spędzić uroczo czas w ogrodowej restauracji wypełnionej drewnianymi, orientalnymi ozdobami.
Siedzimy ciesząc się sobą. Nie widzieliśmy się parę lat. Cała moja rodzina, oprócz dzieci mieszka w Polsce, ja w Kanadzie, więc ta wyprawa w góry to również zaciskanie rodzinnych więzów, odświeżanie wspomnień, czas rodzinnych opowieści.
Popijamy wolno piwo rozmawiając o przeżytym dniu. W powietrzu wisi nie tylko deszcz, ale również duże stężenie adrenaliny, która zawsze wzmaga się przed pierwszymi dniami wędrówki.
Zaczyna lekko padać, deszcz przynosi ulgę zmęczonemu upałem miastu. Jednak już po kilku minutach ten drobny deszczyk przechodzi w intensywną ulewę, która w pół godziny zatyka studzienki, powodując lokalne podtopienia.
Do hotelu z restauracji wracamy dosłownie po kolana w wodzie, z butami w ręce. Woda leje się z nieba ogromnymi strugami, przelewa się przez chodniki i ulice. I wtedy po raz pierwszy zaczynam się zastanawiać czy może połowa września to nie za wcześnie na wizytę w Nepalu. Może pora deszczowa jednak przeciąga się i na ten wczesnojesienny miesiąc.
Na drugi dzień wychodzi słońce, a ja szybko zapominam o wczorajszych mokrych skarpetkach, choć jak się okaże mokre skarpetki i przemoczone buty staną się stałym elementem tego wyjazdu.
W końcu kolejnego dnia o świcie wyruszamy po górska przygodę. Przed nami wielogodzinna droga po nepalskich wertepach i drogach. Już ten przejazd dla mojej rodziny jest przygodą. Samochód pokonujący wyboiste tereny nierzadko balansuje nad przepaścią i tylko wprawny kierowca potrafi bezpiecznie poruszać się po tym górskim slalomie.
Trek dookoła Manaslu prowadzi przez bardzo rzadko odwiedzane tereny, surowe, ze spektakularnymi widokami. Kulturalnie fascynujący z silnymi nadal istniejącymi powiązaniami z Tybetem w górnej części Buri Gandaki (zwanej Nupri „Zachodnie Góry”).
Trek zaczyna się z nizin, prowadząc przez bambusowe lasy, stromymi zboczami głębokich wąwozów, zahaczając o region Kutang.
Przygodę rozpoczynamy w osadzie Machhakhola 910 m n.p.m. Pierwsze dni to przede wszystkim radość poznawania. Pierwsze podejścia, przewyższenia i pierwsze zmęczenie. Moja drużyna tym razem to sportowcy, ultramaratończycy raczej biegający a nie chodzący po górach. Kuba, mój brat i Przemek – kuzyn, od lat biegając po górach realizują swoje wyzwania. Ewie również bieganie po górach nie jest obce.
Ja owszem biegam, ale po płaskim i raczej rekreacyjnie, a nie wyczynowo więc, za wyczynowego sportowca się nie uważam.
Doświadczeni sportowcy terenowi wszyst- ko mają w swoich zegarkach. Trasę, trudność podejść, liczbę przebytych kroków, wysokość przelotową i tętno. Mój zegarek pokazuje jedynie godzinę. Z mojego plecaka również wieje przyzwyczajeniami boomerskimi. Oczywiście zabrałam ze sobą kilka książek, w tradycyjnej drukowanej wersji, a nie na czytniku, choć ten zaczyna mnie coraz bardziej interesować w kontekście wyjazdowym. W plecaku przez cały czas nosić będę, a wieczorami podczytywać dwie pozycje, a są to " Biała góra" Adama Skoczylasa i "Schronisko, które przestało istnieć" Sławka Gortycha. Pierwsza pozycja to relacja ze zdobycia Dhaulagiri, majestatycznego himalajskiego szczytu górującego nad najgłębszym kanionem świata, doliną rzeki Kali Gandaki w Nepalu. Druga książka to bestseller ostatnich miesięcy, kryminał.
Tymczasem suniemy rytmicznie, dobrym tempem w te góry. Krajobrazy zapierają dech a upał zwala z nóg.
Wszystko wokół się zieleni. Stoki pokrywa niesamowita kaskada drzew i krzewów, a ze skał spływają malownicze wodospady, które co pewien czas zaskakują nas wlewając się dosłownie na szlak. Liczba strumyków i małych rzek również jest zaskakująco duża. Minie jeszcze wiele dni, zanim zobaczymy surowe stoki pokryte śniegiem.
Wodospady cieszą nas bardzo, bo pod nimi można się trochę ochłodzić. Zaliczamy również bezpośrednie przejście pod jednym z nich. Oczywiście wszystko robi się momentalnie mokre, łącznie z butami. Te wysychają długo, suche będa dopiero następnego dnia. Zaś następnego dnia, znając siebie wpadnę do rzeki czy strumienia i buty znowu będą mokre.
Nogi mi się zawsze plączą. Nie wiem z czego to wynika. Chodzę tak, że wrzucam sobie kamienia nawet do wysokich trekkingowych butów. Wilgotne buty tym razem to nie problem, bowiem żar z nieba leje się przez wiele dni. Słońce męczy swoją intensywnością sprawiając, że podejścia na coraz wyższe partie gór stają się wymagające i uciążliwe.
Droga do Doliny Tsum wiedzie przez tradycyjne nepalskie wioski i osady. Podglądamy więc Nepalczyków, którzy wiodą życie niemalże nietknięte globalnym rozwojem cywilizacyjnym i tylko telefony komórkowe dźwięczące w około i napisy na tea housach - free wi-fi świadczą o tym, że mamy XXI wiek.
Dolina Tsum, która dla turystów została otwarta dopiero w 2008, to odizolowany teren, na uboczu szlaku, zamieszkały przez przyjaznych, gościnnych ludzi. Prawdziwy przykład kultury buddyjskiej i nieskażonej przyrody.
Tsum pochodzi z tybetańskiego słowa „Tsombo”, co oznacza „żywy", i świetnie pasuje do buddyjskich mieszkańców tego terenu.
Najwyższym punktem naszej wędrówki w tej dolinie jest stary klasztor położony na wysokości 3680 m n.p.m - Mu Gumpa.
Na tej trasie spotykamy dosłownie kilku turystów. Ocieramy się o siebie każdego dnia. Wieczorami siadamy przy jednym stole. Infrastruktura turystyczna jest tu niewielka, więc śpimy w tych samych miejscach, jemy w tych samych jadalniach. Przyzwyczajamy się do siebie i choć pochodzimy z różnych zakątków świata, to jednak rozmawiać chcemy tylko o górach. Wymieniamy się przeżyciami i spostrzeżeniami, opisujemy swoje górskie doświadczenia i patenty na chorobę wysokościową.
Ta szczęśliwie nie męczy nikogo. Cały czas pijemy bardzo dużo wody, która pomaga organizmowi przyzwyczaić się do wysokości. Poza tym kolejne metry w górę pokonujemy dość wolno, nie rzucamy się na góry . Wędrówka po dolinie Tsum daje możliwość przyzwyczajenia się nie tylko do wysokości, ale również do codziennego pokonywania kilometrów góra - dół.
Cieszę się bardzo, że tu zawitaliśmy, że znaleźliśmy te dodatkowe dni, aby pospacerować tymi niemalże dziewiczymi terenami.
Można się tu było spokojnie nazachwycać przyrodą, pobiegać za jakami i cielakami.
W miejscach noclegowych zaglądałam również do tybetańskich kuchni. Przyglądałam się pięknym gospodyniom jak na jednym palenisku przygotowują posiłki nie tylko dla turystów, ale również dla porterów i przewodników. Z niesamowitym wdziękiem poruszały się po małych zadymionych kuch- niach, obdarowując uśmiechem każdego kto do nich zagląda. Tybetańskie gospodynie sprawiają wrażenie jakby zawsze na kogoś czekały, witając podróżnych z wielką serdecznością i otwartością. Powodują, że człowiek nie czuje się jakby był obcym pod- różnym, a znajomym który właśnie przyszedł z dalekiej drogi na posiłek i nocleg.
Po kilku dniach opuszczamy ten uroczy zakątek Himalajów i wbijamy się na szlak wokół Manaslu. Tu turystów jest już znacznie więcej, choć i tak, to zaledwie garstka w porównaniu z tłumami jakie płyną w stronę Everest Base Camp.
Manaslu Circuit Trek oficjalnie został otwarty dla turystów na początku lat 90-tych. O dziwo jest jednym z najmniej znanych, a co za tym idzie najrzadziej uczęszczanych tras trekkingowych w Himalajach. Trasa wokół Manaslu jest objęta ochroną i potrzeba specjalnego pozwolenia, żeby wędrować po tym obszarze. Teren głównie zamieszkały jest przez ludność Gurungs, którzy są wyznawcami buddyzmu.
Szlak wiedzie nas już tylko w górę. Powoli zostawiamy za sobą uroczą zieleń, a krajobraz zmienia się na surowszy. Pogoda również się zmienia. Niebo zaciągnęło się chmurami i deszcz goni nas każdego dnia. Ulewy przechodzą nad nami nocą o czym świadczą mokre i błotniste szlaki.
Idzie się ciężko, nogi się ślizgają, a niewłaściwy krok kończy się lądowaniem w gównianym błotku. Przez szlak ten bowiem przechodzą stada mułów, które transportują towary i butle gazowe w wyższe partie gór. Dzięki tym butlom turyści mogą liczyć m.in na ciepły prysznic, który jest wielkim luksusem po całym dniu łażenia po szlaku.
Niestety w końcu deszcz dopada nas w drodze. Na szczęście jest ciepło, więc intensywne opady przeszkadzają tylko w niewielkim stopniu. Martwimy się jedynie o ciuchy i śpiwory w torbach podróżnych, które transportowane są na głowach naszych porterów. Na szczęście doświadczeni Nepalczycy bagaże dobrze zabezpieczyli folią i nic nam nie moknie.
Okazuje się, że chmury zostają z nami na dłużej. Ubrani w kurtki przeciwdeszczowe i krótkie spodnie pokonujemy kolejne kilometry. Niestety po kilku godzinach takiego marszu wszystko mamy mokre, a po lunchu nie chce nam się wychodzić w deszcz. Zbieramy się długo, ale wiemy, że do miejsca noclegowego musimy dojść przed zachodem słońca, bo marsz w ulewie, przez góry, po zmroku jest po prostu niebezpieczny.
Z niechęcią wychodzimy z ciepłej jadalni spoglądając ze smutkiem w niebo. Jednak góry i towarzystwo robią swoje. Zaczynamy śpiewać i gadać jakieś głupoty. Droga więc mija szybko.
Na szlaku spotykamy turystów schodzących w dół. Nie powinno ich tutaj być, powinni przechodzić przez przełęcz, a nie wracać tą samą drogą, którą szli w górę.
Okazuje się, że na przełęczy Larkya Pass, która jest głównym punktem naszej wyprawy, i w okolicach Manaslu pada intensywnie śnieg i przejście jest niemożliwe.
Pogoda zaczyna nas martwić, choć prognozy nie są najgorsze. Idziemy wyżej do miejscowości Samagaun (4400 mnpm), gdzie mamy mieć jeden dzień aklimatyzacji, więc to dodatkowy dzień nadziei na poprawę pogody.
Do wioski docieramy w deszczu. Wszystko co na nas, jest przemoczone. Szybko się przebieramy i zaczynamy okupować jadalnię z piecykiem, gdzie rozwieszamy wszystkie swoje graty.
Przy ciepłym posiłku zaczynamy odpoczywać. Tu po raz pierwszy na tym treku spoglądamy na szczyt Manaslu. Wierzchołek zachwyca. Niestety niebo spowite jest chmurami, więc panorama jaka czeka na nas za oknem jest słabo niewidoczna.
W tej wsi spędzimy dwa dni i choć powinniśmy wyjść na spacer aklimatyzacyjny, to dzień odpoczynku spędzamy w jadalni susząc ciuchy. Poza tym w jadalni zaczyna się robić ciekawie, bowiem z gór helikopterem zwożeni są himalaiści, którzy kilka dni wcześniej zdobyli szczyt Manaslu.
Helikopter lata nad naszymi głowami do południa. W okolicy lądowiska zbiera się spora grupa lokalnych Nepalczyków, którzy protestują przeciwko wykorzystywaniu helikopterów jedynie do celów komercyjnych. W wiosce jest kilkoro chorych ludzi, którzy powinni być przetransportowani do szpitala w Kathmandu. Niestety muszą czekać aż pilot zwiezie z gór wszystkich wspinaczy.
W ciągu dnia niebo zaczyna się przejaśniać. Z za chmur zaczynają wyglądać ośnieżone szczyty, które dla nas są zapowiedzią ostatniej części naszej wędrówki, na przełęcz Larkya pass (5213 m.n.p.m.).
Wieczorem jadalnia wypełnia się wspinaczami. Ciekawie było przypatrywać się ich radości ze zdobytego szczytu. Zmęczeni, wyposzczeni zajadają tradycyjne pierożki mo-mo, wznosząc co chwilę toasty.
W kuchni pojawia się Tendi Sherpa, który 17 razy wspiął się na Everest, a na wysokości 8000 m. był ponad 34 razy. Zaglądam więc do kuchni, żeby mu się pokłonić, pogratulować osiągnięć i oczywiście zrobić sobie zdjęcie.
Tendi Szerpa uśmiecha się nieśmiało, zadowolony, że ktoś się nim interesuje.
Kolejny poranek wita nas słońcem. Z dużym optymizmem ruszamy dalej w góry, krocząc przez dolinkę zamieszkałą przez stada jaków. Droga jest prześliczna. Z każdej strony góry, słońce nad nami a z nami świetny humor.
Po kilku dniach podejścia docieramy do Dharamsala. To osada gdzie znajdują się tylko pawilony sypialne dla turystów. Stąd następnego dnia wyruszymy na przełęcz. Wędrówka, podejście i zejście do wioski na nocleg ma trwać 8 godzin.
Nasz fantastyczny przewodnik Nabo szczegółowo omawia z nami całą trasę. Wszystko mamy zaplanowane i przegadane. Docierają do nas różne informacje dotyczące pokrywy śnieżnej na szlaku. Jedni mówią, że śniegu jest po kolana, inni, że po pas. Jedno jest pewne, śnieg zalega na trasie, a my jesteśmy jedną z pierwszych grup, która będzie przechodzić tą drogą po obfitych opadach.
Jak się później okazało, tak dużo śniegu nie spadło tu o tej porze od ponad dwudziestu lat.
Ruszamy na przełęcz o 4 nad ranem, z czołówkami na głowach i ciałami wypełnionymi adrenaliną. Pierwsze dwie godziny mijają szybko.Witamy świt w zachwycie. Nieśmiałe promienie słońca wychylające się spoza gór zachwycają wszystkich, wzruszają. W takich momentach człowiek wie, że doświadcza uczuć pierwotnych, czystych, przedwiecznych. Szczęście to za małe słowo. O wschodzie słońca w górach czuć nierozerwalną więź z miejscem. Chce się dotknąć, przytulić odległe skały.
Tymczasem my brniemy pod górę, a z każdym krokiem śniegu pod nogami przybywa, zaś słońce które jeszcze chwilę temu nas cieszyło zaczyna mocno doskwierać. Po 3 godzinach wiemy, że ta wędrówka będzie trwała dużo dłużej niż to zaplanowaliśmy. Po śniegu nie da się swobodnie iść. Niemalże z każdym krokiem nogi zapadają się w szczeliny, wpadamy po kolana w dziury. W pewnym momencie, nogi uciekają mi w dół, a ja zapadam się w śnieg i tylko plecak ratuje mnie przed całkowitym zakopaniem się w śnieżnym zwale. Wiszę w białym puchu niemalże po pachy, a sytuacja choć na pierwszy rzut oka groźna, wydaje mi się zabawna. Machając nogami w dziurze i szukając jakiegoś oparcia, płaczę ze śmiechu wraz moim bratem. Absurd tej sytuacji jest rozbrajający. Walczymy z tym śniegiem jeszcze wiele godzin. Słońce i wysokość spowalniają nasze ruchy. Antoni wyraźnie ma dosyć tej himalajskiej przygody. Przystaje co parę kroków, ciężko wyciągając nogi z głębokiego śniegu.
W Jakuba natomiast wstępuje duch walki. Sportowymi okrzykami pomaga nam pokonać zmęczenie. Towarzyszy mi krok w krok w tej nierównej walce z naturą. Wdzięczna mu jestem bardzo za tę pomoc.
W lutym, w górach, złamałam nogę. Później przez kilka miesięcy próbowałam przywrócić jej normalną sprawność, ale przy tak dużym wysiłku noga przestaje płynnie współpracować z ciałem.
Z wywieszonymi językami od gorąca i zmęczenia, po prawie 8 godzinach docieramy na przełęcz, a to przecież dopiero połowa drogi.
Na przełęczy łzy leją nam się ze wzruszenia. Mamy poczucie dokonania niemalże niemożliwego. Uściskom i gratulacjom nie ma końca. Jeszcze zdjęcia i za chwilę schodzimy. Nie brakuje oczywiście lokalnych obrzędów. Rozwieszamy modlitewne flagi buddyjskie, dziękując za przychylne wiatry i prosząc o bezpieczne zejście. Ponoć modlitwy tylko wtedy działają gdy flagi powiewają. Na szczęście wieje tutaj silny wiatr, więc bezpieczny powrót mamy prawie zapewniony. Na przełęczy Nabo zaskakuje nas niesamowicie. W swoim plecaku przyniósł dla nas butelkę Coca – Coli, aby uczcić wejście. Widział wcześniej z jaką ochotą wieńczyliśmy każdy gorący dzień chłodnym napojem. Chwyta mnie tym gestem za serce, nawet pisząc te słowa i wspominając tamtą chwilę mam łzy w oczach. Kochany Nabo.
I tutaj mała dygresja. Nabo to mój agent, który pomaga mi od lat w organizacji trekkingów w Nepalu. Nigdy jednak nie poszedł ze mną w góry jako przewodnik, aż do teraz. Okazał się nie tylko świetnym organizatorem, ale także znakomitym kompanem górskich trosk. Mam nadzieje, że razem w góry pójdziemy jeszcze nie raz.
Tymczasem zaczynamy mozolne schodzenie z przełęczy. Pierwsze dwie godziny to niestety kolejne zmaganie z głębokim śniegiem. I do tego intensywne słońce. Idę wolno, bardzo wolno. Noga mnie boli, a w głowie rodzą się scenariusze niefortunnych upadków. Dopóki nic złego się nie dzieje, nie myśli się o tym, że może dojść do nieszczęśliwego zdarzenia. Przecież się uważa. Wystarczy jednak jedna chwila i człowiek już nigdy nie jest spokojny.
Schodzę więc bardzo ostrożnie, ważąc każdy krok. W Antka wstąpiły siły, zaczyna iść pewniej, żwawiej, kuzynostwo już dawno od nas odskoczyło, mój brat też nabrał wiatru w plecak i gna w dół. Ja się wlokę nasłuchując wody płynącej pod śniegiem. Wiosna schodzenia. Ten szmer zwiastował bowiem koniec śnieżnego odcinka, więc i ze mnie zmęczenie zaczęło ulatywać.
W końcu, po wielu godzinach docieramy do schroniska, w którym mamy zatrzymać się na herbatę i ruszyć w dalszą drogę. Od szlaku niewielki domek oddziela rzeczka, strumyk właściwie. Przeskakuję sobie delikatnie z kamyka na kamień, myśląc już o smacznej herbacie, albo Fancie na przykład, gdy nagle noga mi się ześlizguje z kamienia i całym lewym bokiem ląduję w wodzie. Do tej pory miałam mokre buty i spodnie, teraz mam mokre wszystko. Na szczęście tym razem skończyło się jedynie na ogromnym, czarnym siniaku.
Po ponad 15 godzinach docieramy do miejsca noclegowego. Jesteśmy skonani, ale bardzo szczęśliwy. Pomimo niesamowicie ciężkich warunków w końcu dotarliśmy na dół bezpiecznie.
Po szybkim prysznicu zaczynamy myśleć o jedzeniu i tu niespodzianka, bo kuchnia serwuje pizzę. Oczywiście zamawiamy ją na kolację. To miła odmiana po niemalże trzytygodniowej diecie makaronowo – ryżowej.
W jadalni poznajemy parę Australijczyków, którzy jutro odlecą do Kathmandu helikopterem. To właśnie oni jako pierwsi przecierali, w śnieżycy szlak na przełęcz. Trafili na przewodnika wariata, który pomimo intensywnych opadów śniegu zabrał ich w góry. Zaliczyli więc noc w jamie śnieżnej, a później kolejną w namiocie na przełęczy i choć opowieści należały do tych z rodzaju– o jejku, naprawdę, nie wierzę – to o swoich przygodach opowiadali nam z uśmiechem na ustach.
Wszyscy zasypiamy bez problemu, jednak w nocy budzę się z bólu. Moja twarz płonie. Mam poparzoną skórę. Smaruję się maściami i próbuje zasnąć. Rano oglądam zniszczenia. Twarz cała w bąblach, usta i nos spuchnięte. Nie mogę się uśmiechać, nie mogę szeroko otworzyć ust.
Spaleni słońcem są też Ewa, Antek i Nabo, choć ono potraktowało ich nieco łagodniej.
Przed nami dwa dni schodzenia w dół. Z jednej strony żegnamy się z masywem Manaslu, ale przed nami otwiera się przepiękna panorama masywu Annapurny.
Tego dnia zmęczenie łamie mi ciało. Dostaje kataru, boli mnie głowa, lewe biodro z olbrzymim bolącym siniakiem, twarz płonie jak ognisko, a na nogach mam mokre buty. Chodzenie po górach dostarcza nam masę niezapomnianych wrażeń.
Jednak widoki są piękne i to z nich staram się czerpać siłę na kolejne godzin. Za chwile wszystko zniknie za naszymi plecami, my wsiądziemy do samochodu i wrócimy do miasta. Trzeba się cieszyć tym co tu i teraz.
Idę więc powoli, starając się wszystko zapamiętać. I choć naprawdę cały człowiek mnie boli, czuję się szczęśliwa.
Trekking to dla przewodnika jeden wielki problem. Jak nie ulewa to upał, jak nie wodospady spadające na drogę to brak miejsc w tea housach. I choć do przejścia zostało nam już zupełnie niewiele widzę, że Nabo martwi się drogą powrotną. Gdy my chodziliśmy po górach przez Nepal przetoczyła się powódź niszcząc część dróg, tworząc osuwiska i blokując przejazdy. Do końca więc nie wiemy jak długo będziemy wracać do stolicy.
Okazuje się, że i tu szczęście nam sprzyja. Zdążono usunąć błoto i kamienie i droga, która miała być długa i nieznośna, okazała się miła podróżą.
W Kathmandu spędzamy jeszcze wspólnie jeden dzień, a później rozjeżdżamy się w różne strony świata.
Zostały nam cudne wspomnienia. Choćbyśmy tydzień siedzieli przy biesiadnym stole, nie zbudowalibyśmy tylu wrażeń co na szlaku.
Wdzięczna jestem bardzo losowi, że pozwolił nam tę niesamowitą przygodę. Mój syn zobaczył z bliska to o czym opowiadam w domu bez końca. Zrozumiał, że można żyć górami nawet nie będąc na szlaku. Zresztą w domu nie da się zapomnieć gdzie są moje myśli, bo pokoje wypełniają pamiątki przywiezione z Nepalu.
Z rodziną z Polski odnowiłam kontakty, wzmocniłam więzi. Oczywiście na jednym wyjeździe się nie skończy. Apetyty zostały rozbudzone.
Z bratem nie mogłam się rozstać. Spędziliśmy ze sobą niesamowity czas. Pierwszy raz mogliśmy być z sobą tak długo od momentu mojego wyjazdu do Kanady, przed 26 laty. I choć wydawać by się mogło, że czas i odległość działają destrukcyjnie to jednak nam udało się patrzeć w tym samym kierunku, wygłupiając się bez przerwy i czerpiąc garściami z czasu jaki był nam dany.
Nie żegnałam się z Nepalem, nie spoglądałam z sentymentem na wzgórze ze stupą. Wiem, że jeśli konstelacje ułożą się pomyślnie dla mnie wrócę tu wkrótce.
To miejsce to moja duchowa ojczyzna. Tu czuję się dobrze. Nic mnie nie goni. Mogę spokojnie układać myśli. Mogę się nie spieszyć. Mogę nic. A to tak wiele.
Nepal to miejsce, które koi moje smutki. Lubię o nim myśleć w marcu kiedy na zewnątrz siąpi deszcz i nic jeszcze nie zapowiada wiosny. Wtedy wpatruję się w mandale wisząca nad kominkiem i uciekam w ten mistyczny świat. W domu rozbrzmiewa mantara Om Mani Padme Hum , a ja myślami chodzę po górach. Spuszczam głowę i wpatruje się kamienie pod nogami, kroczę wolno i tylko od czasu do czasu spoglądam w górę, na szczyty, a one jak zawsze onieśmielają i sprawiają, że uśmiecham się, nawet wtedy kiedy nie mam ku temu powodu.
Agata Kusznirewicz
Pegaz Art Production
Radio 7
justynaagata.blogspot.com
Foto relacje i wersję audio tekstu znajdą Państwo na blogu : justynagata.blogspot.com
Comment (0)