Tajemnice Amalfi

Turystyka
To jedno z najpiękniejszych – i najbardziej oblężonych przez turystów – miejsc w Europie.
O ósmej rano wyruszyliśmy na pierwszy odcinek naszego szlaku – kiedy więc do Positano przyjeżdżały pierwsze autobusy z turystami, dla nas były już tylko punktami na horyzoncie.
Wyszliśmy z miasta idąc pod górę (wersja dla leniwych: można pojechać lokalnym autobusem), a potem – zgodnie ze wskazówkami – przeszliśmy przez dziurę w ogrodzeniu i zaczęliśmy wspinać się stromą, bitą drogą wśród drzew.
Dawniej, zanim zbudowano asfaltową drogę wzdłuż wybrzeża, miejscowi poruszali się takimi drogami zawsze, kiedy chcieli gdziekolwiek dotrzeć. Idąc szlakiem czułam się jak japoński turysta fotografujący czerwone londyńskie skrzynki pocztowe: szłam po czymś, co było niemal symbolem tych okolic. Bardzo męczącym symbolem, między nami mówiąc.
Z każdym wspaniałym doświadczeniem wiąże się jakiś haczyk: w tej części Włoch tym haczykiem są schody. Nie da się wędrować po Półwyspie Sorrentyńskim nie trafiając co i rusz na schody. Schody kuto tu w każdym materiale, który tylko się do tego nadawał – najczęściej w skale. Zwykle – niemal pionowej.
Turysta cierpiący na lęk wysokości (jak ja) albo lubiący płaskie tereny w rodzaju Norfolk może stwierdzić, że te "niezapomniane wyzwania" (jak opisuje je przewodnik) nie są do końca w jego guście.
Niestety: pojęcie raju w tej części świata zawiera w sobie wspinanie się po tysiącach starożytnych stopni ze słońcem palącym plecy. Co więcej, oznaczenia szlaków są niespójne… albo w ogóle ich nie ma.
Tak więc wspinałam się mozolnie "Ścieżką bogów" mrucząc do siebie, a od czasu do czasu także krzycząc, frazy typu "P***ne schody!" albo "Co, znowu schody?!" czy "Błagam, nie mówcie mi, że za tym zakrętem jest jeszcze więcej schodów…". Niestety odpowiedź na to ostatnie pytanie zawsze była twierdząca.
Nie, nie wszyscy narzekali i słabli. Przyjaciel, który towarzyszył mi na szlaku, wychował się na wyżynach Szkocji, więc po śródziemnomorskich ścieżkach skakał jak wesoły spaniel.
Dobra rada: jeśli idziecie na wyprawę z kimś takim – i jeśli jesteście w tak kiepskiej kondycji jak ja – jak najszybciej skonfiskujcie mu aparat fotograficzny. Bądź co bądź wszystko, co zobaczycie z góry, możecie sobie potem obejrzeć na Google Earth.
Jednak mimo bólu nóg, potu, kurzu i przekleństw muszę przyznać, że "Ścieżka bogów" warta jest swojej nazwy. Oczywiście uroczych wiejskich domów i pięknych starych winnic jest w całych Włoszech mnóstwo, ale krajobrazy, które widzieliśmy po drodze, należą do najpiękniejszych na świecie.
Wędrowaliśmy krawędziami wysokich klifów (kręciło mi się w głowie!), drogami wijącymi się wśród kasztanowców i wiecznie zielonych dębów. Szlak zawieszony wysoko nad taflą morza dawał wspaniałe wyobrażenie nieba, czy też jego starorzymskiego odpowiednika. "Nabieram formy!", tłumaczyłam sobie, zaciskając zęby. "Łapię opaleniznę! A jeśli spadnę z tego klifu, to przynajmniej będę miała efektowną i romantyczną śmierć…"
Dobre trzy godziny później (i wyżej) zatrzymaliśmy się w niewielkim barze z widokiem na utwardzaną właśnie drogę i pół tuzina włoskich robotników w niebieskich kombinezonach. Wszyscy siedzieli w cieniu i sączyli espresso.
Pomyślałam, że całe piękno, które widzieliśmy po drodze – wspaniałe widoki, bite drogi, robotnicy spokojnie pijący kawę – wkrótce przestanie istnieć, kiedy sielankowe, śródziemnomorskie życie zostanie pokonane przez globalizację i ekonomię.
Drugiego dnia wędrówki zgubiliśmy mapę – sfrunęła z klifu do morza – ale bez problemów trafiliśmy do zatoki Baia di Ieranto, gdzie znajduje się niewiarygodnie romantyczna, otoczona skałami plaża, na której na pewno byłoby znacznie więcej ludzi, gdyby można było dojechać do niej samochodem.
Później mimo braku mapy udało nam się także dotrzeć do pięknego nadmorskiego miasteczka Marina Del Cantone. Wspaniała – choć kamienista – plaża była zupełnie pusta, stały na niej tylko nieużywane leżaki. W lecie byłby tu zapewne tłum.
Następnego dnia próbowaliśmy dojść do Borrano, ale zgubiliśmy drogę. Doszliśmy do jakiejś szosy, gdzie pomogła nam para sympatycznych nastolatków. Dotarliśmy do Amalfi późnym popołudniem, zakurzeni i brudni jak nieszczęście i poszliśmy na kolację – kolejny talerz makaronu z cukinią.
Kolejny dzień nie przyniósł żadnych niespodzianek. Wędrowaliśmy przez lasy i cytrusowe zagajniki, i wspięliśmy się na Sant’Angelo a Tre Pizzi, najwyższy szczyt w okolicy, z którego widać zarówno Zatokę Neapolitańską na zachodzie, jak zatokę Salerno na wschodzie, po drugiej stronie półwyspu.
Później przerwaliśmy naszą pieszą wędrówkę i złapaliśmy prom na Ischię. Większość tutejszych hoteli to typowe turystyczne spa. My na szczęście trafiliśmy do Casa Gerardo w miasteczku Sant’ Angelo. Pensjonat dysponuje pół-prywatną plażą. Wygrzewałam się w gorących źródłach siarkowych wypływających z pobliskich skał i odpoczywałam.
Jeśli przeszkadza wam siarkowy zapach przypominający zgniłe jajka, pewnie lepiej będziecie się bawić na pobliskiej Procidzie – wyspie mniej znanej, choć też można ją zobaczyć w kilku filmach (choćby w "Il Postino" czy jednej ze scen "Utalentowanego Pana Ripleya"). Na obu wyspach można znaleźć piękne szlaki spacerowe, które mają jedną wspólną zaletę: najprawdopodobniej będziecie na nich zupełnie sami.
Tylko uważajcie na psy. Na co drugim kiepsko zabezpieczonym podwórku – zgodnie ze śródziemnomorskim zwyczajem – trzymają tu kundle o morderczych skłonnościach, wielkości owczarka niemieckiego. Weźcie ze sobą kij. Albo kamień. Albo najlepiej strzelbę.
Muszę dodać, że moje stopy coraz bardziej mnie fascynują: czasami narzekałam że bolą, ale w końcu na szlaku zawsze zaczynały żyć własnym życiem i niosły mnie po niekończących się schodach bez większych sprzeciwów.
A kiedy już dochodziliśmy do hotelu, najdalej po godzinie były już na tyle wypoczęte, że zgadzały się na kolejny spacer – tym razem w poszukiwaniu restauracji. Chyba nie muszę tłumaczyć, że aby do niej dojść, trzeba było wspinać się po kolejnych schodach?
Stephanie Marsh
Comment (0)