•   Saturday, 20 Apr, 2024
  • Contact

Tajemnice Amalfi

Turystyka

To jedno z naj­pięk­niej­szych – i naj­bar­dziej ob­lę­żo­nych przez tu­ry­stów – miejsc w Eu­ro­pie.
O ósmej rano wy­ru­szy­li­śmy na pierw­szy od­ci­nek na­sze­go szla­ku – kiedy więc do Po­si­ta­no przy­jeż­dża­ły pierw­sze au­to­bu­sy z tu­ry­sta­mi, dla nas były już tylko punk­ta­mi na ho­ry­zon­cie.
Wy­szli­śmy z mia­sta idąc pod górę (wer­sja dla le­ni­wych: można po­je­chać lo­kal­nym au­to­bu­sem), a potem – zgod­nie ze wska­zów­ka­mi – prze­szli­śmy przez dziu­rę w ogro­dze­niu i za­czę­li­śmy wspi­nać się stro­mą, bitą drogą wśród drzew.
Daw­niej, zanim zbu­do­wa­no as­fal­to­wą drogę wzdłuż wy­brze­ża, miej­sco­wi po­ru­sza­li się ta­ki­mi dro­ga­mi za­wsze, kiedy chcie­li gdzie­kol­wiek do­trzeć. Idąc szla­kiem czu­łam się jak ja­poń­ski tu­ry­sta fo­to­gra­fu­ją­cy czer­wo­ne lon­dyń­skie skrzyn­ki pocz­to­we: szłam po czymś, co było nie­mal sym­bo­lem tych oko­lic. Bar­dzo mę­czą­cym sym­bo­lem, mię­dzy nami mó­wiąc.
Z każ­dym wspa­nia­łym do­świad­cze­niem wiąże się jakiś ha­czyk: w tej czę­ści Włoch tym  ha­czy­kiem są scho­dy. Nie da się wę­dro­wać po Pół­wy­spie Sor­ren­tyń­skim nie tra­fia­jąc co i rusz na scho­dy. Scho­dy kuto tu w każ­dym ma­te­ria­le, który tylko się do tego nada­wał – naj­czę­ściej w skale. Zwy­kle – nie­mal pio­no­wej.
Tu­ry­sta cier­pią­cy na lęk wy­so­ko­ści (jak ja) albo lu­bią­cy pła­skie te­re­ny w ro­dza­ju Nor­folk może stwier­dzić, że te "nie­za­po­mnia­ne wy­zwa­nia" (jak opi­su­je je prze­wod­nik) nie są do końca w jego gu­ście.
Nie­ste­ty: po­ję­cie raju w tej czę­ści świa­ta za­wie­ra w sobie wspi­na­nie się po ty­sią­cach sta­ro­żyt­nych stop­ni ze słoń­cem pa­lą­cym plecy. Co wię­cej, ozna­cze­nia szla­ków są nie­spój­ne… albo w ogóle ich nie ma.
Tak więc wspi­na­łam się mo­zol­nie "Ścież­ką bogów" mru­cząc do sie­bie, a od czasu do czasu także krzy­cząc, frazy typu "P***ne scho­dy!" albo "Co, znowu scho­dy?!" czy "Bła­gam, nie mów­cie mi, że za tym za­krę­tem jest jesz­cze wię­cej scho­dów…". Nie­ste­ty od­po­wiedź na to ostat­nie py­ta­nie za­wsze była twier­dzą­ca.
Nie, nie wszy­scy na­rze­ka­li i sła­bli. Przy­ja­ciel, który to­wa­rzy­szył mi na szla­ku, wy­cho­wał się na wy­ży­nach Szko­cji, więc po śród­ziem­no­mor­skich ścież­kach ska­kał jak we­so­ły spa­niel.
Dobra rada: jeśli idzie­cie na wy­pra­wę z kimś takim – i jeśli je­ste­ście w tak kiep­skiej kon­dy­cji jak ja – jak naj­szyb­ciej skon­fi­skuj­cie mu apa­rat fo­to­gra­ficz­ny. Bądź co bądź wszyst­ko, co zo­ba­czy­cie z góry, mo­że­cie sobie potem obej­rzeć na Go­ogle Earth.
Jed­nak mimo bólu nóg, potu, kurzu i prze­kleństw muszę przy­znać, że "Ścież­ka bogów" warta jest swo­jej nazwy. Oczy­wi­ście uro­czych wiej­skich domów i pięk­nych sta­rych win­nic jest w ca­łych Wło­szech mnó­stwo, ale kra­jo­bra­zy, które wi­dzie­li­śmy po dro­dze, na­le­żą do naj­pięk­niej­szych na świe­cie.
Wę­dro­wa­li­śmy kra­wę­dzia­mi wy­so­kich kli­fów (krę­ci­ło mi się w gło­wie!), dro­ga­mi wi­ją­cy­mi się wśród kasz­ta­now­ców i wiecz­nie zie­lo­nych dębów. Szlak za­wie­szo­ny wy­so­ko nad taflą morza dawał wspa­nia­łe wy­obra­że­nie nieba, czy też jego sta­ro­rzym­skie­go od­po­wied­ni­ka. "Na­bie­ram formy!", tłu­ma­czy­łam sobie, za­ci­ska­jąc zęby. "Łapię opa­le­ni­znę! A jeśli spad­nę z tego klifu, to przy­naj­mniej będę miała efek­tow­ną i ro­man­tycz­ną śmierć…"
Dobre trzy go­dzi­ny póź­niej (i wyżej) za­trzy­ma­li­śmy się w nie­wiel­kim barze z wi­do­kiem na utwar­dza­ną wła­śnie drogę i pół tu­zi­na wło­skich ro­bot­ni­ków w nie­bie­skich kom­bi­ne­zo­nach. Wszy­scy sie­dzie­li w cie­niu i są­czy­li espres­so.
Po­my­śla­łam, że całe pięk­no, które wi­dzie­li­śmy po dro­dze – wspa­nia­łe wi­do­ki, bite drogi, ro­bot­ni­cy spo­koj­nie pi­ją­cy kawę – wkrót­ce prze­sta­nie ist­nieć, kiedy sie­lan­ko­we, śród­ziem­no­mor­skie życie zo­sta­nie po­ko­na­ne przez glo­ba­li­za­cję i eko­no­mię.
Dru­gie­go dnia wę­drów­ki zgu­bi­li­śmy mapę – sfru­nę­ła z klifu do morza – ale bez pro­ble­mów tra­fi­li­śmy do za­to­ki Baia di Ie­ran­to, gdzie znaj­du­je się nie­wia­ry­god­nie ro­man­tycz­na, oto­czo­na ska­ła­mi plaża, na któ­rej na pewno by­ło­by znacz­nie wię­cej ludzi, gdyby można było do­je­chać do niej sa­mo­cho­dem.
Póź­niej mimo braku mapy udało nam się także do­trzeć do pięk­ne­go nad­mor­skie­go mia­stecz­ka Ma­ri­na Del Can­to­ne. Wspa­nia­ła – choć ka­mie­ni­sta – plaża była zu­peł­nie pusta, stały na niej tylko nie­uży­wa­ne le­ża­ki. W lecie byłby tu za­pew­ne tłum.
Na­stęp­ne­go dnia pró­bo­wa­li­śmy dojść do Bor­ra­no, ale zgu­bi­li­śmy drogę. Do­szli­śmy do ja­kiejś szosy, gdzie po­mo­gła nam para sym­pa­tycz­nych na­sto­lat­ków. Do­tar­li­śmy do Amal­fi póź­nym po­po­łu­dniem, za­ku­rze­ni i brud­ni jak nie­szczę­ście i po­szli­śmy na ko­la­cję – ko­lej­ny ta­lerz ma­ka­ro­nu z cu­ki­nią.
Ko­lej­ny dzień nie przy­niósł żad­nych nie­spo­dzia­nek. Wę­dro­wa­li­śmy przez lasy i cy­tru­so­we za­gaj­ni­ki, i wspię­li­śmy się na Sant’An­ge­lo a Tre Pizzi, naj­wyż­szy szczyt w oko­li­cy, z któ­re­go widać za­rów­no Za­to­kę Ne­apo­li­tań­ską na za­cho­dzie, jak za­to­kę Sa­ler­no na wscho­dzie, po dru­giej stro­nie pół­wy­spu.
Póź­niej prze­rwa­li­śmy naszą pie­szą wę­drów­kę i zła­pa­li­śmy prom na Ischię. Więk­szość tu­tej­szych ho­te­li to ty­po­we tu­ry­stycz­ne spa. My na szczę­ście tra­fi­li­śmy do Casa Ge­rar­do w mia­stecz­ku Sant’ An­ge­lo. Pen­sjo­nat dys­po­nu­je pół-pry­wat­ną plażą. Wy­grze­wa­łam się w go­rą­cych źró­dłach siar­ko­wych wy­pły­wa­ją­cych z po­bli­skich skał i od­po­czy­wa­łam.
Jeśli prze­szka­dza wam siar­ko­wy za­pach przy­po­mi­na­ją­cy zgni­łe jajka, pew­nie le­piej bę­dzie­cie się bawić na po­bli­skiej Pro­ci­dzie – wy­spie mniej zna­nej, choć też można ją zo­ba­czyć w kilku fil­mach (choć­by w "Il Post­ino" czy jed­nej ze scen "Uta­len­to­wa­ne­go Pana Ri­pleya"). Na obu wy­spach można zna­leźć pięk­ne szla­ki spa­ce­ro­we, które mają jedną wspól­ną za­le­tę: naj­praw­do­po­dob­niej bę­dzie­cie na nich zu­peł­nie sami.
Tylko uwa­żaj­cie na psy. Na co dru­gim kiep­sko za­bez­pie­czo­nym po­dwór­ku – zgod­nie ze śród­ziem­no­mor­skim zwy­cza­jem – trzy­ma­ją tu kun­dle o mor­der­czych skłon­no­ściach, wiel­ko­ści owczar­ka nie­miec­kie­go. Weź­cie ze sobą kij. Albo ka­mień. Albo naj­le­piej strzel­bę.
Muszę dodać, że moje stopy coraz bar­dziej mnie fa­scy­nu­ją: cza­sa­mi na­rze­ka­łam że bolą, ale w końcu na szla­ku za­wsze za­czy­na­ły żyć wła­snym ży­ciem i nio­sły mnie po nie­koń­czą­cych się scho­dach bez więk­szych sprze­ci­wów.
A kiedy już do­cho­dzi­li­śmy do ho­te­lu, naj­da­lej po go­dzi­nie były już na tyle wy­po­czę­te, że zga­dza­ły się na ko­lej­ny spa­cer – tym razem w po­szu­ki­wa­niu re­stau­ra­cji. Chyba nie muszę tłu­ma­czyć, że aby do niej dojść, trze­ba było wspi­nać się po ko­lej­nych scho­dach?
Stephanie Marsh

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: