W poprzek Kanady – 22

Z daleka od szosy (272)


Uwaga przy dużej prędkości jest znacznie bardziej skoncentrowana i notuje się rzeczy, które normalnie umknęłyby ze świadomości. Ledwo zanotowałem pomnik Kubusia Puchatka w White River i zwolnienie do 70 km/godz. w Maraton. Skrzyżowanie z szosą nr 11, czyli najdłuższą na świecie ulicą Yonge St. Tylko mignęło, chociaż skoncentrowana uwaga wypatrywała samochodów z tego ważnego skrzyżowania.
Gdy dojeżdżałem do Thunder Bay było już blisko zachodu słońca. Lepiej nie liczcie, jaką to daje średnią prędkość. Niedaleko Thunder Bay jest prosty odcinek zwykłej, dwukierunkowej szosy wiodącej w dół. Widok rozciąga się na dobre kilka, może nawet kilkanaście kilometrów. Na liczniku miałem ok. 140 km/godz. Widoczność była doskonała. Daleko przed sobą widziałem nadjeżdżającą z przeciwka cieżarówkę. Widok normalny. Te wielkie maszyny to podstawa transportu. Coś jednak przykuło moją uwagę. Z lewej strony, z lasu, wyszedł dorodny łoś i zbliżał się do szosy. Kierowca ciężarówki nie mógł go chyba widzieć. Po jego stronie pobocze było obniżone i zarośniete krzakami. Patrzyłem jak w złym śnie, gdy potężny łoś wyszedł na drogę wprost pod nadjeżdżającą cieżarówkę. Widziałem z daleka uderzenie. Cieżarówka zachwiała się, ale nie zmieniła pasa drogi. Grube rury z przodu, jako ochrona chłodnicy chyba wytrzymały. Łoś przeleciał w powietrzu na drugą stronę szosy. Moment później już minąłem miejsce zdarzenia. W lusterku widziałem, że cieżarówka nawet się nie zatrzymała. Nie miałem czasu. Musiałem dojechać do hotelu i przygotować się do pracy.
Gdy zajechałem na hotelowy parking i wysiadłem z samochodu zobaczyłem coś, co mnie trochę zmroziło. W poprzek dachu „mojej” Toyoty Camry od lewego przedniego do prawego tylnego słupka wiodła ciemnoczerwona smuga krwi. Skąd się to wzięło? Połączona prędkość moja i jadądącej z naprzeciwka cieżarowki przekraczała 240 km/godz. Przy tej prędkości przestrzeń się kurczy nieprawdopodobnie. Musiałem mijać trafionego łosia w momencie, gdy był jeszcze w powietrzu. Brrr. To było blisko.
Nie mam jednak czasu o tym myśleć. Trasa na wschód pokazała, że stosowanie normalnej procedury przy transferowaniu danych z laptopu do komputera podstacji, co zajmowało 2.5 godz. - jest do niczego. Nie zmieszczę się w czasie. Czas na zrealizować pomysł, który mi zaświtał wcześniej na zebraniu. Na czym on polegał? Walery, rasowy programista, lubił sobie poeksperymentować, co czasem powodowało dziwne skutki i pewnego razu robiąc „downloading” w wirtualnym systemie spowodował, że komputer zaczął pracować jako realna podstacja a raczej wszystkie podstacje i zbierając nieistniejące dane w rezultacie zablokował się. Laptop był prawie do wyrzucenia. Pamiętajcie, że był to rok 2000. Wyczyszczenie go zabrało w firmie dwa tygodnie i Walery dostał za to niezłą burę. Jedna jednak rzecz utkwiła mi w głowie. Gdy laptop zrobił downloading w wirtualnym systemie, przekazanie tego komputerowi podstacji zajmowalo tylko 20 min. W dalszym ciągu trzeba było poświęcić te dwie i pół godziny na wirtualny „downloading”, ale mogłem to robić w hotelu i w czasie jazdy. W hotelu od razu rozpocząlem downloading pierwszej podstacji i nastawiłem budzik na 2.5 godz. by potem wprowadzić następną. I tak już było do końca trasy. Laptop wyłączyłem dopiero pod Edmonton, ale zanim tam dotarłem zdarzyło się jeszcze kilka dziwnych przygód...
Nie będę zanudzał czytelników opisem drogi, którą już tak niedawno opisałem. Z Thunder Bay ruszyłem na północny zachód, przez Kenorę.
Granicę z Manitobą przekroczyłem już w nocy.
Gdyby nie GPS trudno było by mi znaleść Darwin, (szopa przy torach w lesie na pustkowiu). Skończyłem tę podstację ok. północy i ruszyłem do Winnipeg do hotelu, ok. 100 km. I tu wydarzyła się druga dziwna przygoda (pierwsza to łoś).
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: