W poprzek Kanady - 7

Z daleka od szosy (257)


Pisałem poprzednio o tym jak łatwo jest zabłądzić w kanadyjskiej północnej puszczy. Tak właśnie zdarzyło mi się parę lat wcześniej. Wybrałem się na łoszaka (to taki młody łoś), ok. 60 km na północ od Huntsville. W sumie trochę ponad 300 km. Pojechałem sam, ale gdybym co ustrzelił to miałem dzwonić do kolegi po pomoc w wyciągnięciu zwierza. Wyjechałem dość późno. Na miejsce dotarłem pół godziny przed zachodem słońca. Nie rozpakowałem się, tylko złapałem plecak i broń i poszedłem w las. Przynajmniej 2 godz. za późno. Miejsce, gdzie zasiadłem nie było tym, gdzie parę tygodni wcześniej znalazłem ślady łosia, ale też nie zdążyłbym tam przed zachodem słońca. Jak się można było spodziewać, nic nie wyszło na strzał. Już w ciemnościach wracałem do kabiny. Po dotarciu na miejsce okazało się, że zgubiłem ocieplaną kamizelkę, która była zatknięta za klapę plecaka. W nocy miało padać. Niezbyt rozsądnie postanowiłem pojść jej poszukać. Było ciepło więc w samej koszuli, z nożem tylko i silnym reflektorem. Reflektor okazał się za silny. Światło rozpraszało się na gęstych, pokrytych kroplami wody krzakach powodując łunę jak we mgle. Pierwszy sygnał, który powinien dać mi do myślenia, to wyjście na szutrową drogę zamiast na zarośniętą przecinkę, do której zmierzałem, a przecież znam ten teren od paru lat. Doszedłem jednak tą drogą do przecinki i zagłębiłem się znowu w las. Po paruset metrach okazało się, że ledwo widoczna droga skończyła się w kotlinie. Kończył się też reflektor. Nie było wtedy jeszcze litowych baterii ani LEDowych laterek. Ciemności były nieprzeniknione. Niskie zwały chmur nie przepuszczały nawet nikłego światełka gwiazd. Drogi ani śladu. Rozmyła się w gąszczu. Wiedziałem, że właściwa przecinka musi być po drugiej stronie stromego, pokrytego głazami zbocza. Światło z reflektora skończyło się definitywnie. Ruszyłem pod górę chcąc już tylko odnaleźć drogę do kabiny. Kamizelkę odnajdę jutro. Wspiąłem się na zbocze, ruszyłem w dół potykając się o głazy i zwalone pnie. I doszedłem… do tej samej kotlinki, z której wyruszyłem pod górę. Wszystko to działo się w odległości może 500 m od kabiny w znanym terenie. Co prawda w rejonie, gdzie przedtem nie byłem, ale?… Wyglądało na to, że trzeba będzie budować szałas i czekać na świt. Pareset metrów od „domu”. Pójście w przypadkowym kierunku mogło się skończyć nawet kilkudziesieciokilometrowym marszem, zanim bym natrafił na jakąś cywilizację, lub kompletnym zagubieniem. Noc, ciemność, wichura, znany stary niedźwiedź pętający się od lat w tamtej okolicy, zraniony dwa lata temu, gdy rozerwał ścianę kabiny w poszukiwaniu jedzenia. Broń w kabinie. Mam tylko nóż, którym mogę naciąć gałęzi na szałas. Przeszukałem jeszcze raz kieszenie i nagle… wielka ulga. Mały kompas z fosforyzującą strzałką. Byłem przekonany, że został w plecaku. Wiedziałem, że szutrowa droga znajduje się na północ ode mnie. Ruszyłem w tę stronę wpatrując się w malutką wskazówkę, potykając, przedzierając przez krzaki jeżyn, obijając o pnie. Po paruset metrach dotarłem do drogi. Potem kilka kilometrów do samochodu i do kabiny. Zaraz potem zaczął lać deszcz. Zapaliłem świeczki, napaliłem w kominku, skląłem się w myślach za głupotę i poszedłem spać. Dwie godziny przed wschodem słońca wyruszyłem na miejsce, gdzie spodziewałem się łosia. Tym razem z pełnym wyposażeniem. Deszcz to padał, to przestawał. Na miejsce dotarłem bez przeszkód. Łoś powinien się pokazać po drugiej stronie tamy bobrowej przy wodopoju. Nie pokazał się. Za to wyszły trzy łanie. Dwa tygodnie przed sezonem, za wcześnie. Rozjaśniło się. Deszcz minął. Zerwała się wichura. Wróciłem do kabiny i ruszyłem na poszukiwanie kamizelki. Leżała 50 m dalej. Oczywiście mokra. Wichura się wzmaga. W taką pogodę zwierzeta się nie ruszają. Nie mam wielkiej nadziei, a właściwie żadnej. Gdzieś trzasnęło z hukiem złamane wiatrem drzewo. Huraganowe podmuchy. Trzasków coraz więcej. Jeden szczególnie głośny, zupełnie blisko. Widzę walące się wielkie drzewo. Staram się przewidzieć, gdzie upadnie, by móc w razie czego uskoczyć. Gałęzie innych drzew zmieniają kierunek upadku. Gruchnęło metr ode mnie. Następne trzaski. Lepiej nie kusić licha. Żadne zwierzę i tak nie wyjdzie. Wracam. Nie ma sensu przy takiej pogodzie zostawać do wieczora. To się działo kilka lat wcześniej. Teraz jechaliśmy z Walerym szosą nr 69 na północ na spotkanie wielkiej przygody.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: