Do Kanady - 23

Z daleka od szosy (175)


W zeszłym odcinku wspomniałem o naszej nowej tradycji na Łopkajnach.
Tradycja zawierała „kawusię”, gitarę, dwie butelki wódki, choinkę i wiatrówkę. Nasze żony uwielbiały tę tradycję, bo miały, jak twierdziły najlepsze kabaretowe przedstawienie roku. A my, z Czarnym zanim zasiedliśmy we dwóch w dzień Nowego Roku przy małym stoliku, przygotowywaliśmy „kawusię”.  Kawusia to był specjalny napój, tylko na tę okazję i chyba całe szczęście, że nie częściej. Pamiętacie jak w Polsce parzyło się kawę? Nasypywało się drobno zmieloną kawę do szklanek i zalewało wrzątkiem, przykrywając na parę minut spodkiem by się dobrze zaparzyła. Chyba to się nazywało „kawa po turecku”. Nasza kawusia też tak była parzona. Różnica była we wrzątku. Ten wrzątek to był czysty, 98% spirytus. Tak, więc na początek wypijaliśmy po filiżance tego specjału, a potem to już zwyczajna uczta we dwóch, z kiełbasami, szynkami i zwyczajną już wódką. Do tego grałem cały czas na gitarze swoje całe trzy akordy, które potrafiłem w miarę zagrać, za to różnych piosenek kabaretowych i młodzieżowych śpiewaliśmy niezliczoną masę.
W przerwie strzelaliśmy z wiatrówki do bombek na choince, a gdy już skończyliśmy drugą półlitrówkę dobrej gorzałki, ubieraliśmy się i szliśmy na zewnątrz by uruchomić jeden z naszych gazików. Siadałem za kierownicę i jechaliśmy leśnymi duktami ok. pięciu kilometrów do znajomego leśniczego. Tam już czekało na nas ognisko i kiełbaski do pieczenia na nim, jak również kolejny alkohol. Wracaliśmy ok. północy przez zaśnieżony las. Nieraz spod kół wyrywały się dziki i nieraz brama do naszej siedziby, w którą trzeba było ostro skręcić w prawo ucierpiała od solidnego zderzaka Gazika. Nie wiem jak udało się nam przeżyć te kilka „noworocznych tradycji”, ale widocznie coś nad nami czuwało. Nie było wtedy Internetu ani telefonów komórkowych, a jednak życie było jakoś bogatsze i bardziej urozmaicone, a znajomych miało się prawdziwych, których spotykało się osobiście, a nie na stronach FB. Przygoda na Łopkajnach trwała.
Pomimo ponad dwustu kilometrów, jakie dzieliły nas od Warszawy jeździłem tam dość często, głównie przejazdem na południe Polski. Zapamiętałem szczególnie jeden wyjazd. Mróz był duży, chyba ponad 20 stopni C. Już na szosie z Gdańska do Warszawy samochód zaczął mi przerywać, silnik kasłał i zatrzymywał się by po chwili znowu przez chwilę pracować. Znałem ten objaw. Zamarzająca woda w benzynie. Taka jazda była zupełnie do niczego. Kilka kilometrów do przodu i stanie, czekając aż gorący gaźnik rozpuści kryształki lodu. Zjechałem z szosy do pierwszego napotkanego miasteczka. Było trochę przed trzynastą, czasem sprzedaży alkoholu. Chciałem kupić butelkę denaturatu i wlać do baku. Alkohol wiąże wodę, to znana metoda. Przed sklepem monopolowym na głównej i jedynej ulicy miasteczka stała spora grupa mężczyzn, najwyraźniej czekających na „trzynastą”, godzinę, od której rozpoczynano sprzedaż alkoholu w tamtym czasie. Zatrzymałem samochód, stanąłem w kolejce. Gdy wszedłem do sklepu okazało się, że denaturatu nie było. Nie zraziłem się i kupiłem pół litra Czystej Wyborowej. Liczący drobne monety i kupujący tanie wino, tzw. „jabcok” mężczyźni patrzyli na mnie z zazdrością w oku. Patrzyli za mną ciągle, gdy wyszedłem ze sklepu, podszedłem do Fiata, otworzyłem wlew i całą zawartość butelki wlałem do baku. Grupa mężczyzn stała w szoku. I całe szczęście, bo ruszyli z mordem w oczach w moją stronę, gdy już siedziałem w samochodzie i uruchomiłem silnik. Ruszyłem ostro, widząc w lusterku jak biegną za mną coś krzycząc i wymachując pięściami. Najwyraźniej nie mogli przeżyć takiego marnotrawstwa alkoholu. Dotarłem do głównej szosy. Już do samej Warszawy nie miałem żadnych kłopotów z układem zasilania. Zima 1986 minęła nie wiadomo kiedy, głównie ze względu ciągłych, co tygodniowych wyjazdów w Polskę. Nadeszła wiosna, wczesna tego roku. Roku, który miał obfitować w różne, niezbyt szczęśliwe wydarzenia. Było już zielono, ozimina na polach wysoka, łąki pokryte wiosenną trawą dawały ten wspaniały zielony kolor, który można zobaczyć tylko wiosną i chyba tylko na wsi.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: