Do Kanady - 20

Z daleka od szosy (172)


Zbliżał się już chyba koniec sierpnia 1985 roku, gdy podjechałem do leśniczówki po drugiej stronie szosy. Tej ze starym emerytowanym leśniczym, o którym pisałem w poprzednim odcinku. Zajeżdżam na podwórze i widzę samochód z numerami warszawskimi. Przyjechali letnicy. Wchodzę do środka i tu niespodzianka. Nie wierzę własnym oczom. Tym gościem jest Wiktor Zborowski. Tak, ten sławny aktor, którego wujkiem był Jan Kobuszewski. Okazało się, że przyjeżdża w to miejsce prawie co roku na wakacje. Zaprosiłem go do nas na Łopkajny i tak się zaczęła nasza znajomość, która trwa do dzisiaj. Kiedy tylko Wiktor zjawia się w Kanadzie, jak na przykład na premierę filmu „Ogniem i Mieczem” czy „Pan Tadeusz” zawsze spotykamy się na piwie, prywatnie, bez osób towarzyszących. To wspaniały człowiek, aktor i kolega. Jego opowieści z życia teatru i filmu, anegdoty i sposób, w jaki je przedstawia to niezapomniane wrażenia. Na Łopkajnach po pierwszym dłuższym spotkaniu u nas i dobrym zakropieniu domową nalewką, jeszcze kilka dni bolały nas boki i brzuchy od niepohamowanego śmiechu wywołanego jego niezliczonymi opowieściami. I tak, chociaż w gminie naszej teatru nie było, to przyjechał do nas teatr prawdziwy z najwyższej półki i mieliśmy w nim najlepsze miejsca. Dzięki Wiktorze, to były niezapomniane czasy.
Czas płynął. Jesień, zima i wiosna mijały szybko. Głównie ze względu na pracę. Ciągłe wyjazdy, każdego tygodnia prawie 4 tysiące kilometrów. W Polsce to ogromne odległości. A do tego to wszystko Fiatem 126p. Jak pisałem wcześniej, pomoce szkolne sprzedawaliśmy w Zbiorczych Szkołach Gminnych. Rutyna była taka, że przyjeżdżałem do wojewódzkiego miasta, brałem hotel na tydzień i jeździłem po wszystkich gminach, próbując sprzedać nasze pomoce szkolne dla młodszych klas. Jeden komplet kosztował ok. 5 tysięcy złotych, gmina brała średnio 10 kompletów. To był naprawdę niezły biznes. A poza tym miałem okazję przez kilka lat zobaczyć całą Polskę. Byłem w każdej gminie i jechałem każdą drogą. Mieszkałem w każdym ówczesnym orbisowskim hotelu w każdym wojewódzkim mieście, a było tych województw 49. Dawno już przekonałem się, że aby efektywnie pracować przy takiej ilości kilometrów, nie opłaca się spać lichych hotelikach. Noc w orbisowskim Nowotelu, czy nawet w nowoczesnym zajeździe, które wtedy zaczęły powstawać, warta była wydanych pieniędzy. Kilka drinków w barku, dobra kąpiel w czystej dużej łazience, sprawiały cudowną regenerację i chęć do pracy. Od czasu do czasu zdarzały się zabawne przygody. Było to w którejś gminie pod Poznaniem. Zajechałem do Zbiorczej Szkoły Gminnej, mieszczącej się w pięknym zabytkowym pałacyku, a może już nawet pałacu. Wszedłem do sekretariatu, zapytałem o dyrektora. Był, zaprosił mnie do gabinetu. Gdy przedstawiłem, z czym przyjeżdżam poprosił o upoważnienie. Miałem takie oczywiście ze Spółdzielni Rzemieślniczej w Otwocku.
Przeczytał je uważnie, spojrzał na mnie i wezwał sekretarkę. Pani Małgosiu – powiedział poważnie – niech pani wezwie wszystkich pracowników do mojego gabinetu. Dziwiłem się. Nauczyciele, zwłaszcza klas młodszych, tak, ale, po co reszta? Potrwało to prawie dziesięć minut, zanim wszyscy zebrali się w gabinecie. Proszę państwa - powiedział poważnie dyrektor – właściciel przyjechał. Okazało się, że dawnym właścicielem tego pałacu był któryś z Mańkowskich i gdy dyrektor zobaczył to nazwisko na upoważnieniu zrobił sobie żart. Na wioskach niewiele się działo i taka przerwa w nudzie warta widocznie była przerwy w lekcjach. Śmiechu było, co niemiara, a po za tym kupili piętnaście kompletów pomocy. Warto było.
Cdn.
Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: