Spełnione marzenia - moja droga pod K2 (3)

Agata Kusznirewicz

Lodowiec zdumiewa i zachwyca za każdym zakrętem. Justyna korzysta z tych chwil względnej samotności i nie odkłada aparatu niemalże ani na chwilę.

Lubię wtedy spoglądać na jej twarz. Jest szczerze radosna, to płynie gdzieś z głowy, wylewa się na oczy i kończy szczerym uśmiechem. Gdy obserwuję ją z aparatem w górach, myślę, że tak właśnie wygląda człowiek, który w sposób ograniczny dotyka swojej pasji, spełnia się, wypełniając się przy tym niczym niezmąconą radością.

A po każdym dobrym ujęciu, podnosi głowę i z wielkim uśmiechem mówi do mnie zadowolona – „No’. I przecież nie trzeba nic więcej. Tzn. mówi coś do mnie jeszcze, a ja usłyszę te słowa, o ile zdążę do niej dotruchtać, bo tempem w podejściach się różnimy.

Po południu łapie nas deszcz, ale nie on będzie najgorszym wspomnieniem tego dnia. Dochodząc już do miejsca noclegu, musimy przejść jeszcze przez wielka, rozległą, szeroką na kilkadziesiąt metrów rzekę lodowcową.

W planie wycieczki była mowa o przekraczaniu rzeki i zalecenie, żeby do jej przeprawy przygotować sobie odpowiednie buty, najlepiej sandały. Polecenie klasycznie zignorowałyśmy i u brzegu rzeki stanęłyśmy przerażone. Bez butów, w skarpetkach, ze spodniami podwiniętymi do połowy uda zaczynamy przejście. Justyna po zanurzeniu stopy stwierdza, że dalej nie pójdzie, nie ma takiej możliwości, woda jest za zimna. Jeden z naszych porterów niewiele się zastanawiając zarzuca sobie moją koleżankę na plecy i pędzi przez tę rzekę ile sił w nogach. Ja natomiast chwytam się dwóch pozostałych Panów, drąc się w niebogłosy z bólu i zimna, kroczę jak paralityk przez lodowcową wodę. Nurt rzeki jest bardzo silny. Niedoświadczona osoba sama sobie nie poradzi.

To wszystko wydaje się sceną z filmu, która trwa bez końca, jednak mija dosłownie parę minut, a my bezpiecznie stoimy już na drugim brzegu. Do obozowiska – Khuburtse, docieramy po zmroku. Wszystko tu tonie w ciemnościach i błocie. Na szczęście nasi porterzy rozstawiają nam namiot, który po tej przygodzie jest dla nas bardzo przytulnym miejscem.

Wydawać by się mogło, że takie przejście przypłacimy co najmniej przeziębieniem. Jednak następnego dnia, oprócz koszmarnych wspomnień lodowatej wody, nic nam nie jest.

Ruszamy w dalszą drogę przeskakując z kamienia na kamień. Tak naprawdę to Justyna skacze, a ja się gramolę niezgrabnie. Wydaje mi się, że to wynika z braku wyobraźni przestrzennej. Po prostu nie widzę ruchów, podczas gdy moja koleżanka świetne potrafi zaplanować każdy kolejny krok.

Tak więc sobie idziemy legendarnym, jednym z najdłuższych lodowców na świecie. Przewodnik podśpiewując, Justyna podskakując, ja potykając się o co drugi kamień.

Co jakiś czas na trasie widzimy kamienne kopczyki, to drogowskazy, znaki wyznaczające szlak, który na kamieniach jest niemalże niewidoczny.

Tego dnia wędrówkę kończymy dość wcześnie, docieramy do obozowiska Urdukas i tu zostajemy na prawie całą dobę, czekając na resztę grupy.

Po dotarciu na miejsce trochę się przepychamy z holenderską grupą, o to, kto, gdzie będzie mieć namiot, w końcu ustępujemy. Niezadowolone lądujemy pod olbrzymią skałą, z mokrym namiotem, w środku deszczu, ale gdy deszcz przestaje padać, a my jakoś się ogarniamy w nowym miejscu, przed naszymi oczami pojawia się Trango tower. Siedząc w namiocie, popijając zieloną herbatę, spoglądamy na zjawiskowe turnie. I tak przez całe popołudnie, a o poranku, całą zabawę zaczynamy na nowo. Czyli pijemy herbatę i gapimy się na skały.

Późnym rankiem dociera do nas część ekipy kuchennej, znak to, że i reszta grupy pojawi się niebawem.

No to jeszcze tylko lunch, już w szerokim gronie nowych – starych znajomych i … Concrodio przybywamy! Inshallah!

No może nie tak od razu na Concordię, bo z tego miejsca, mamy jeszcze prawie dwa dni drogi, ale jesteśmy już prawie, tuż.

Okolica jak w National Geographic - spektakularne widoki na Masherbrum (7821m), Muztagh Tower (7284m), Biarchedi (6,781) i na wprost Gasherbrum IV.
Po drodze podlizuję sobie urwany kawałek lodowca, nie mogąc uwierzyć, że oto kawałek Baltoro rozpływa się w moich ustach. Droga, pomimo swego piękna i wyjątkowości zaczyna się dłużyć. Entuzjazm gdzieś gaśnie, a nogi zaczynają się plątać nie tylko mnie. Skutki zmieniającej się wysokości zaczynają męczyć część grupy.

Czy już pisałam, że prawie codziennie padał deszcz? No właśnie, jeszcze ten deszcz.
W końcu docieramy na miejsce.

Concordia nazywana przez niektórych „salą tronową bogów” wita nas ostatnimi promieniami słońca, bo o dziwo nie pada.
Może już nie będzie padać- Inshallah.

Z Concordii możemy podziwiać ściany aż czterech spośród 14 najwyższych gór świata: K2, Broad Peaku, Gaszerbruma I (8068) i Gaszerbruma II (8035). W ciągu paru godzin można stąd dotrzeć do ich obozów bazowych. My jutro wyruszamy w stronę Broad Peak.

Concordia to zbieg lodowca Baltoro i lodowca Godwin-Austen leży na wysokości 4691 metrów nad poziomem morza. Ciągnie się przez kilometr i to tu docierają wszystkie grupy wspinaczkowe.

Dla niektórych to ostatni punkt treku. Na dalszą wędrówkę nie pozwala organizm i nogi. Przed innymi dwa dni marszu. Staniemy najpierw pod Broad Peakiem, a później przy memoriale Gilkeya. To swoisty pomnik dla tych, którzy zginęli podczas wspinaczki na K2. Pomnik nosi imię Arta Gilkeya, który zmarł na górze w 1953 roku. Memoriał to kamienny kopiec pokryty metalowymi tablicami. Każda tabliczka zawiera informacje o zmarłym wspinaczu.

Droga pod Broad Peak to kilka godzin marszu po okrągłych kamieniach.

Agata Kusznirewicz cdn

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: