Ontaryjskie przygody - 17

Z daleka od szosy (239)


Wizyta z Polski
Wyciągamy podtopione canoe, dziewczyny się śmieją. Wylewamy wodę i tym razem już pozwalają mi przytrzymać canoe. Ela tłumaczy Asi o stawianiu stóp na samym środku i szybkim siadaniu. Tym razem poszło dobrze. Nigdzie żywej duszy. Taka jest ta Północ. Dziewczyny biorą pagaje do ręki, odpycham je od brzegu i ruszają w samodzielną podróż. Na szczęście Ela wie by nie oddalać się poza kontakt wzrokowy. Popływały sobie prawie godzinę. Ja rozpaliłem ognisko z suchych gałęzi walających się nad brzegiem. Gdy już było wystarczająco dużo żaru, położyłem na ogniu druciany ruszt i położyłem na nich kiełbaski z Jaśwoja. Zapach poniósł się daleko. Na wszelki wypadek położyłem pod ręką nabity karabin. Niedźwiedź czuje taki zapach z odległości dwóch kilometrów, dziewczyny poczuły go z ok. dwustu metrów i przypłynęły do brzegu. Przytrzymałem canoe, wysiadły bez kłopotu, chociaż trochę chwiejnie. Posiłek był wspaniały, nie jedliśmy przecież śniadania. Wspaniałą zaletą Północy jest to, że biwak można sobie rozbić w dowolnie wybranym miejscu, rozpalić sobie ognisko, rozstawić namiot. Nie trzeba szukać pól namiotowych ani opłacać miejsca. Tu jest prawdziwa wolność. Ci, co tutaj docierają to już w większości miłośnicy przyrody. Nie ma więc pozostawionych śmieci i odpadków. Każdy zabiera je ze sobą i wyrzuca, gdy jest gdzie. Po krótkim pakowaniu ruszamy dalej do Wawa. Tam nasz następny nocleg i niespodzianka dla moich podróżniczek.
Jest późne popołudnie. Dojeżdżamy do Wawa nad Lake Superior. Asia zachwycona jeziorem, pływaniem na canoe i kiełbaskami z ogniska. Przed samą Wawa po lewej stronie motel Kiniwabee. Prowadzą go moi znajomi jeszcze z czasów, gdy mieszkali w Mississauga i z Markiem jeździliśmy razem na polowania. Zajeżdżamy na parking. Marek i Tereska, jego żona, wiedzą, że mieliśmy przyjechać. Czeka na nas mały domek. No może nie taki mały. Ma dwie sypialnie, łazienkę i salonik. Z tyłu mały taras i widok na zejście do rzeki. Samej rzeki nie widać przez gęste zarośla. Nie widać też jeziora, chociaż wiadomo, że tam jest. Marek i Tereska przyjęli nas obiadem i wieczór zszedł na opowieściach o życiu na Północy i o Kanadzie dla zaspokojenia niezgłębionej ciekawości Asi. Rano wstałem wcześnie, dużo przed szóstą i razem z Markiem podczepiliśmy przyczepę z canoe do jego pikapa. Obudziłem dziewczyny i po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Ta droga to tym razem dziurawa szutrowa tzw. „ log Road” Po ok. 15 km dojeżdżamy do zapory na rzece. Poniżej zapory zejście w dół po skałach do małej zatoczki ze spokojną wodą. Poza tą zatoczką woda rwie po kamieniach z szumem odrzutowca. Ela to odważna dziewczyna. Asi trochę zrzedła mina jak zobaczyła, że stawiamy z Markiem canoe na wodę zatoczki i ładujemy do środka dwa plecaki, kamizelki ratunkowe i broń. Czy to ma być ta niespodzianka? Pyta Ela trochę zmienionym głosem. Jesteś pewny, że to my mamy płynąć a nie ty z Markiem? Ja z Asią możemy wrócić samochodem do motelu i poczekamy na was. Nic z tego – mówię – Asia chciała przygodę w Kanadzie to będzie ją miała. Ta rzeka dopływa do Lake Superior, a jej odnoga do samego motelu. Po drodze może być trochę ostro i będziemy mieli przeładowane canoe, ale samych was nie puszczę. A po co nam karabin? Pyta jeszcze z niepewną miną. No cóż, Asia chciała zobaczyć niedźwiedzia i tu jest na to duża szansa. Problem w tym, że misiu może nie tylko chcieć nam pomachać, ale również zawrzeć z nami bliższą znajomość. Muszę mieć dla niego jakiś argument, że nie warto.
Marek przytrzymał nam canoe. Pierwsza wsiadła bardzo niepewnie Asia, potem Ela. Na końcu na rufę, ja z pagajem. Przy nogach miałem plecak, na nim położyłem sztucer. To taki kowbojski karabinek kalibru 30.30 leaver action jakie widzimy na westernach. Wygodny, szybki w użyciu. Padły z niego już trzy niedźwiedzie, więc powinien wystarczyć. Poza tym to i tak trochę dla szpanu, bo żaden niedźwiedź przy zdrowych zmysłach nie podejdzie do ludzi na canoe. Zdarzały się co prawda wyjątki jak tej parze młodych w Algonquin Park. Znaleziono ich na wyspie tuż przy canoe, którym przypłynęli by rozbić biwak. Nie zdążyli nawet rozpakować namiotu. Zabił ich niedźwiedź. To byli Polacy. Kanada to miejsce gdzie ciągle jeszcze rządzą prawa natury i trzeba sobie zdawać sobie z tego sprawę. Nie ważne jak rzadko zdarzają się takie przypadki, jeśli się to zdarzy nam to nie ma znaczenia czy to jest raz na 100 milionów. No więc karabin miałem, z nabojami w magazynku...
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: