Ontaryjskie przygody - 14
Z daleka od szosy (235)
Znajduję się z kolegami 1600 km od Toronto i 250 km na północ od Thunder Bay. Przyjechaliśmy tu na polowanie na łosia. Mieszkamy w dwóch niewielkich kabinach myśliwskich z drewnianych bali, na terenie zawodowego przewodnika myśliwskiego północnego Ontario.
Dookoła północna puszcza, stare szutrowe drogi pozostałe po wyrębie drzew, najbliższa miejscowość to Armstrong Station, ok 50 km od naszego obozowiska. Wracam właśnie do jeepa. Jest już kompletnie ciemno, mżawka, niskie dotykające głowy chmury i nieznane, niepokojące zjawisko biało-szarej poświaty przelatującej smugami nad głową. Jest rok 1996. GPS to sprawa przyszłości. Teraz to tylko mapa i kompas. Mapa po ciemku się nie przyda, kompas owszem, gdyby nie gasnąca latarka (nie było wtedy wysoko wydajnych baterii i żarówek LED). Na szczęście do samochodu stojącego na szutrowej drodze wiedzie tylko jedna ścieżka, ta którą tu przyszedłem za dnia. Chociaż zarośnięta, to jednak zejście z niej jest praktycznie niemożliwe ze względu na rosnące po obu stronach gęste, wysokie do dwóch metrów krzaki.
Pies został w jeepie, więc nie mogę liczyć na jego węch i wyczucie niebezpieczeństwa. Załadowałem broń. To wbrew przepisom. Pół godziny po zachodzie słońca sztucer powinien być rozładowany i w pokrowcu, ale co tam. Jestem sam, dookoła dzikie zwierzaki, które wyobraźnia umieszcza za każdym krzakiem, a do tego to latająca, bezgłośna, biała poświata. I nagle olśnienie. Rozładowuję broń i biorę ją na plecy żeby wygodniej iść. Ta poświata to zorza polarna. Nie widać jej spektakularnych wygibasów ze względu na chmury i mżawkę, ale ta poruszająca się poświata to właśnie to: „Aurora borealis”. Inuici wierzą, że to duchy zwierząt, na które polują, inni, że to dusze ich przodków. Naukowcy wyjaśniają to zderzeniami cząsteczek atmosfery ziemskiej i promieniowania słonecznego. Pewnie mają rację, ale wolę opis Inuitów.
Do samochodu doszedłem bez przeszkód, pies, łajza, przeciągnął się zaspany, co znaczyło, że nie było tu żadnego niebezpieczeństwa. Wróciłem bez przeszkód do obozowiska gdzie była już reszta kolegów. Wrócili wcześniej i umknęła im słaba poświata zorzy polarnej. Dni mijały podobnie. Łosia „ani widu, ani słychu”, chociaż jeden z naszych wołał go specjalną tubą, naśladując głos wściekłego byka. Może go naśladował za bardzo wściekłego i inne się go bały, a może sobie po prostu poszły gdzie indziej. To, że były tutaj widzieliśmy wyraźnie, bo inna grupa, która tu przyjechała kilka dni wcześniej oprawiała to potężne zwierzę na obozowym wielkim trójnogu.
Dzień przed końcem naszego tam pobytu wydarzyła się przygoda, która mogła się bardzo źle skończyć. Jechałem z jednym z kolegów po jednej z wielu szutrowych dróg, gdy nagle doszedł mnie silny zapach benzyny. Byliśmy tam tylko my. Stanąłem, otworzyłem pokrywę silnika. Zapach paliwa uderzył jeszcze wyraźniej, no i zobaczyłem, jak i usłyszałem przyczynę. Krople benzyny kapały z metalowego przewodu paliwowego prosto na kolektor wydechowy i parowały z sykiem. Nie wiem, jakim cudem nie zapalały się. Może to te duchy zwierząt odwdzięczały się, że nic zabiliśmy. Do obozowiska mieliśmy ok. 30 kilometrów. Jeden z kolegów, Heniek, był mechanikiem samochodowym i miał własny warsztat w Mississauga. Może będzie wiedział, co zrobić. No tak, ale trzeba tam dojechać. Zostawiłem maskę uchyloną, koledze dałem do ręki gaśnicę i powoli, powoli, z duszą na ramieniu, dojechaliśmy na miejsce. Z ulgą wyłączyłem silnik. Heniek na szczęście już był. Zajrzał pod maskę, pokombinował, rozkręcił i pokazał mi przyczynę: malutki, czarny, gumowy „o’ring”, czyli gumowy pierścionek o średnicy może sześciu milimetrów. Był zniszczony. Wsiedliśmy w jego Toyotę 4Runner i ruszyliśmy do Armstrong Station z nadzieją, że będzie tam jakiś warsztat. Warsztat był, przy stacji benzynowej, zamknięty. Na posterunku policji warsztat mieli własny, ale części nie. To samo w małej stacji Ministerstwa Zasobów Naturalnych. Udało nam się znaleźć właściciela stacji benzynowej w barze. Nie miał nic takiego. Najbliższy warsztat, który może to mieć jest Thunder Bay. W obie strony to pięćset kilometrów. Poradził nam by pójść do warsztatu, który naprawia spalinowe piły łańcuchowe. Poszliśmy. Właściciel jednoosobowej firmy popatrzył na zniszczone gumowe kółko i powiedział, że spotka nas za 15 minut w barze. Poszliśmy tam bez specjalnej nadziei. Pewnie gość chce nas naciągnąć na piwo lub drinka …
Cdn. Marek Mańkowski
Comment (0)