Ontaryjskie przygody - 13
Z daleka od szosy (234)
Dojechaliśmy wreszcie na miejsce, czyli do myśliwskiego obozowiska w okolicach Armstrong Station, 250 km na północ od Thunder Bay. To ponad 1600 km od Mississauga. Wjechaliśmy z domu z kolegą i z psem moim jeepem Cherokee. Wyjechaliśmy ok. drugiej nad ranem, dojechaliśmy na miejsce jeszcze za dnia. Niecałe 18 godzin jazdy to niezły wynik, tym bardziej, że 200 kilometrów to szutrowa droga. Spotykamy kolegów z naszej grupy, meldujemy się u właściciela obozowiska i opłacamy mały domek myśliwski, w którym będziemy mieszkać w czasie naszej wyprawy. Potem trochę opowieści o przygodach i wcześnie spać, bo rano, skoro świt jedziemy na poszukiwanie śladów, znalezienie stanowisk i w ogóle polowanie.
Patrząc na mapę, nawet dokładną, wydaje się, że jest tam kompletne bezdroże, ale to nieprawda. Są tam szutrowe drogi pozostałe po wyrębie drzew i to w całkiem dobrej kondycji. Musiały byś dobrze utwardzone żeby ciężkie ciężarowe wozy z drewnem mogły się poruszać. Ten wyrąb musiał być wiele, wiele lat temu, bo poręby były już w większości porośnięte młodymi drzewami, a dużo tych dróg było tak zarośniętych, że dzikie krzaki schodziły się nad drogą dając niesamowite wrażenie poruszania się jak w tunelu. Czasem zarośla zlewały się tak, blisko że kilometrami jechało się nie widząc nieba, szorując brzuchem jeepa po wysokiej trawie i rozpychając maską samochodu próbujące się połączyć młode gałązki. Tego dnia zrobiliśmy ok 70 km po tych „dróżkach”, ale znaleźliśmy obiecujące stanowiska dla każdego. Podczas tych poszukiwań, gdy jeep został na drodze, ja poszedłem wąską zarośniętą ścieżyną wzdłuż starej poręby. W oddali widziałem wzniesienie. Gdy tam dotarłem, znalazłem spory pniak pozostawiony po wyrębie na samym szczycie wzgórza. Widok roztaczał się na kilkaset metrów. Było tam małe rozlewisko i ulubione krzaki łosi i ściana lasu ze wszystkich stron. Jak bym był łosiem to z pewnością było by to moje ulubione miejsce. Tak przynajmniej sobie myślałem. Tym razem zamiast swojego ulubionego Marlina kaliber 30-30 miałem inny sztucer, Browning kal. 30-06 z lunetą. Przestrzelałem go przed wyjazdem i byłem pewien, że nie spudłuję nawet do 400 metrów, żeby tylko było do czego strzelić. Wymościłem sobie to miejsce suchą trawą. Psu też się podobało, bo zaraz się tam ułożył. Trzeba jednak było wracać do samochodu i jechać po kolegę, który sprawdzał inną okolicę. To nie były jeszcze czasy wszechobecnego teraz GPS. Wtedy używało się papierowej mapy sztabowej i kompasu. Mapy i zdjęcia satelitarne Google miały powstać dopiero za 10 lat. Serwisu telefonów komórkowych na północy nie było. Używało się krótkofalówek, których zasięg ograniczał się do kilku kilometrów. Ścieżka, którą tu doszedłem prowadziła szerokim długim łukiem w prawo wzdłuż poręby. Szedłem nią ok. 4 kilometrów. Ponieważ był dzień i nawet prześwitywało słońce, postanowiłem wrócić do samochodu na przełaj przez las. Miłem kompas, pamiętałem gdzie stał samochód, wiec idąc po cięciwie łuku ścieżki powinienem skrócić drogę przynajmniej o połowę. No cóż, powinienem wiedzieć, że szukanie skrótów w nieznanym terenie nie przynosi nic dobrego. Tak było i tym razem. Nie to, że nie skróciłem sobie drogi. I owszem, skróciłem, ale zajęło mi jej pokonanie trzy razy tyle czasu, co pójście ścieżką dookoła. Las był stary, ziemia pokryta mchem. Im dalej w ten las, tym więcej mchu. Pokrywał wszystko. Ziemię, zwalone spróchniałe drzewa, stojące drzewa, wszystko. Zapadałem się w ten mech po kolana, czasem wyżej. Stopy prawie nie dotykały niewidocznej spod mchu ziemi, potykając się o zwalone, niewidoczne pnie. Szło się jak po kopnym śniegu. Dotarłem do szutrowej drogi i do samochodu kompletnie wykończony. Kolega już był. Ruszyliśmy do obozowiska na lunch. Po lunchu i krótkim odpoczynku nad jeziorem wyruszyliśmy na popołudniową zasiadkę. Znowu zostawiłem samochód na drodze i poszedłem ścieżką na wybrane miejsce. Wzdłuż ścieżki miejscami rosły krzaki, których długie cienkie gałązki często spotykały się nad moją głową. Czułem się wtedy jak w tunelu. Pies tym razem został w domku myśliwskim. Wystarczy, że muszę zamaskować przed łosiem swój zapach. Psiego, łoś mógłby nie już nie tolerować zupełnie. Siedziałem długo, było ciepło jak na tę porę roku. Październik na dalekiej północy a temperatura + 17 C. Kto by to przypuszczał. Pogoda się zmieniła. Przyszły chmury i mżawka a ja siedziałem wytężając wzrok na szeroką porębę i okolice. Cisza panowała niesamowita. Nie było żadnych przelatujących samolotów, żadnego szumu samochodów, nic, tylko cisza natury. Chyba tylko tam można w dzisiejszych czasach spotkać taką ciszę. Nawet wiatru nie było. Nie ruszało się nic. A przede wszystkim nie ruszał się żaden „skubany” łoś. Przynajmniej nie w „mojej” okolicy. Zapadał zmrok. Chmury toczyły się nisko, prawie nad samą głową. Mżawka siąpiła bezgłośnie. Ruszyłem ścieżką z powrotem do samochodu. Cztery kilometry. Już w połowie drogi ciemność zrobiła się kompletna. Nie używałem latarki. W takiej chmurnej mżawce i tak byłoby tylko gorzej. Ale przynajmniej ścieżka była tylko jedna i dochodziła do tylko jednej drogi gdzie stał mój jeep. Nagle nad głową przeleciała mi poświata. Myślałem, że to jakiś zwid, ale za chwilę przeleciała znowu. Jak by ktoś świecił z góry silnym reflektorem. W tej krótkiej jak mgnienie poświacie widziałem kłębiące się nisko chmury, prawie dotykające mojej głowy. Byłem kompletnie sam, pośrodku niczego i coś błyskało mi tępo nad głową. Naturalna myśl to, że to samolot, ale przecież cisza była kompletna. Nawet szumu wiatru nie było. Poświata była bardzo nieregularna, szybko poruszająca się i znikająca i pojawiająca się za chwilę znowu. Co to do diabła jest? Załadowałem broń…
Cdn. Marek Mańkowski
Comment (0)