Kiedy zgasły promienie nadziei…

Pisane z pamięci

„Kiedy zgasły promienie nadziei….”
„ …we krwi wrogów ugasim pragnienie!”   
 
Przemysław Gintrowski zaśpiewał tę wstrząsającą pieśń Powstańców 1863-go roku w jakimś warszawskim klubie, w listopadzie 1984-go. Mnie i setek tysięcy innych już wtedy w Polsce nie było. Czyż może być większa klęska kraju, niż brak nadziei dla młodych?
31 lat temu, sprawnie wykoncypowany i przeprowadzony putcz wojskowy w kraju realnego socjalizmu zakończył jedyny w historii Europy eksperyment z demokracją typu greckiego - samorządu wspólnoty ludzkiej tak, aby każdy był w tę wspólnotę włączony, a większość szanowała także prawa mniejszości. Oczywiście to, co zdarzyło się w roku 1980-tym między Odrą a Bugiem, w żadnym stopniu nie odwoływało się do jakichś abstrakcyjnych wzorów. Nikt o Ateńczykach, czy też o żadnym „Duchu Praw” Monteskiusza nie wspominał. W pewnym momencie umorusani i zgłodniali robotnicy uwierzyli partyjnym jajogłowym lektorom, iż to im - historycznie i naukowo! - przysługuje prawo głosu. I że to oni są hegemonem społecznym!
Na szczęście dla socjalistycznej Ojczyzny, czuwali ci, którym czuwać kazano. Jedna ręka Partii podpisywała więc porozumienia, a druga, (ta surowo karząca) podpisywała wytyczne dla planowanego przywrócenia porządku. I przywrócono porządek „w Warszawie” - cmentarny.
Stan Wojenny z roku 1981-go nie był zwykłym putczem. Wojskowe buciory tępych generałów po moskiewskich szkoleniach zdeptały unikalny projekt społeczeństwa obywatelskiego!
30 lat później Polska jest krajem niepodległym i wolnym. Czas bohaterów dawno minął – mamy czas zarządców, managerów. Dziś dzień 13-go Grudnia powinien być dniem zadumy nad losem naszej wspólnoty, rozsianej po całym świecie. Miliony Polaków znajdują się poza krajem już nie na dramatycznym zesłaniu czy wygnaniu, ale na ‘normalnej’ emigracji zarobkowej. Oblicza się nas na trzy z okładem miliona. Dla nas, tych pracujących – już od trzydziestu, czy też dopiero od trzech lat  - na zmywaku, czy dla własnych firm, Polska jest rzeczywistością zastaną. Nie nam o niej decydować, ale jest nadal nasza. I ten dzień to dzień zadumy nad naszym „tu” życiem.
Gdzie bylibyśmy dziś, gdyby udał się tamten, zwariowany, realizowany bez żadnego scenariusza i żadnych doświadczeń cywilizacyjnych, polski eksperyment wolności? Odejścia w pokojowy sposób od dyktatury ciemniaków, zaprzańców i zdrajców - bez wieszania kogokolwiek na drzewach czy latarniach [jak to zrobili Węgrzy z ‚avoszami’ w ‚56] - do normalnej troski o wspólne dobro. Rzecz pospolita, rzecz wspólna. Ot, ktoś śnieg odgarnął bez nakazu, a ktoś inny dowiózł na czas pocztę lub węgiel. I zaczynało być normalnie, nawet w radio i telewizji, mimo grobowych min szmatławców, którzy życiowe kariery budowały na obsłudze komunistycznego łajna.
Pomyślmy. Gdyby wtedy, na fali niesamowitego entuzjazmu, który porywał zwykłych ludzi do czynów przerastających ich codzienną wyobraźnię, Polacy roku 1981-go doszli do samorządnej władzy w gospodarce i kulturze, w ochronie zdrowia i edukacji? Czy ta Polska wykłócona, wymodlona, wyrwana kawałek po kawałku z rąk obcej, namiestniczej władzy kukieł Kremla (co ledwie już wtedy zipał i zdychał na raty, od Kazachstanu po Afganistan), byłaby lepsza?
Historyk ma niewdzięczne zadanie. Może tylko oceniać to, co było. I choć spekulacja to dowód intelektualnych zdolności, obowiązuje nas żelazna reguła. Liczą się tylko fakty! Fakty, głupcze! Jaką wartość mają owe rozważania, owe myślenie życzeniowe? Może Polska byłaby „lepsza”, a może nie. Może o interwencję Sowietów w niepokornej Polszy, dobijającej się do wrót sytego Zachodu, a co gorsza - wskazującej drogę innym zniewolonym narodom, rozrzuconym po Sowieckim Imperium, od Bugu do Władywostoku - prosiłby (dyskretnie, oczywiście) zdenerwowany Zachód, który na blokowym podziale kontynentu i reglamentowanej gospodarce Wschodu robił kokosy? W tej roli gołębia wymuszonego (sowieckiego) pokoju na wschodzie kontynentu świetnie zapewne sprawdziłby się ówczesny premier Kanady, P.E. Trudeau, który położyłby kres tej bezsensownej, imperialistycznej „krucjacie wolności”.
Ale – myśl niepokorna zakłóca rozumne dywagacje - gdyby się udała tamta szalona przygoda z wolnością w Polsce 1981., bez czołgów na ulicach i bez pałowania ludzi, bez topienia niepokornych księży i bez rabunkowego niszczenia kraju mafijnymi przekrętami? Gdyby towarzysze z KC i wszelkich innych instancji, tak po prostu, grzecznie i bez dyskusji, poszli pewnego dnia do domu? I Polska stałaby się tak spokojnie, zwyczajnie - Polską?
WMW

PS. Jedno, nieskromne może – ale szczere do bólu, wyznanie. Mierzi mnie polityczna chucpa, partyjne demonstrowanie w obronie „wolności” akurat tego dnia! 13 Grudnia należy do zamykanych i ściganych. Do Borusewicza, Frasyniuka, Rulewskiego, Kornela Morawieckiego. A także do moich kumpli, HWB, Burzy, Wiesia, Zdrojewskiego, Schetyny i… do mnie. Do takich jak my. Do tych, których tamtej grudniowej nocy zapakowano do pudła, i do tych, którzy się z SBekami po placach, ulicach i bramach ganiali. Kto chciał, mógł się wtedy wyszumieć, na poważnie. Dziś wzywanie do demonstracji w obronie „Wolności” - akurat w ten dzień - jest tanim gestem, spóźnionym o 31 lat! Trzeba było być odważnym wtedy, kiedy za demonstrację można było dostać w łeb.
* Felieton opublikowany 12.12.2012

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: