•   Thursday, 02 May, 2024
  • Contact

Do Kanady 43

Z daleka od szosy (195)


Obóz w Karlshrue był bardzo zatłoczony i za kilka dni mieliśmy być skierowani na stałe kwatery do innego miasta. Z tych kilku dni pobytu w obozie dla uchodźców w Karlsruhe, pamiętam dobrze swoje pierwsze spotkanie z Arabami. Nigdy przedtem nie miałem z nimi styczności a w tym obozie stanowili oni ogromną większość. Nie miałem żadnych absolutnie uprzedzeń. Moje wiadomości o Bliskim Wschodzie sprowadzały się do tego, że wielu Polaków jeździło tam na różne budowy i zarabiało niezłe jak na ówczesne polskie warunki pieniądze. Idę więc sobie przez ten obóz na który składały się różnej wielkości budynki. Przechodząc obok jednego z nich, parterowego baraku, usłyszałem grający w środku telewizor. Język był mi nieznany, ale z okrzyków wnioskowałem, że odbywa się jakiś mecz. Tym bardziej, że co chwilę podnosiły się okrzyki wiwatów, zupełnie jakby ktoś strzelał bramki. Drzwi były otwarte, więc wszedłem i stanąłem wśród tłumu podnieconych czymś Arabów. Zacząłem przyglądać się ekranowi telewizora. Pokazywano jakiś film, na którym człowiek w białym burnusie i turbanie pędził na koniu wymachując szablą. Co jakiś czas ścinał tą szablą czyjąś głowę i wtedy rozlegały się te wiwaty na sali, o których myślałem wcześniej, że dopingują strzelanie goli. No cóż, co kultura to obyczaje. Wyszedłem. Po kilku dniach skierowano nas do stałego miejsca pobytu. Dostaliśmy adres i skierowanie i ruszyliśmy w niedaleką, około 100 km drogę autostradą, przez Stuttgart do Ulm. Tam, na ulicy Blaubeurer Strasse, właściwie już na przedmieściach znajdowały się trzy długie drewniane baraki. Dostaliśmy wyznaczony pokój w baraku trzecim, w którym były zakwaterowane rodziny. Takie przynajmniej było założenie. Wejście było po środku baraku, w środku długi korytarz, po obu jego stronach pokoje, łazienki i ubikacje damskie i męskie, niewielka kuchnia…
Ulm w Baden – Wittenbergii. Ulm to śliczne miasto, niezbyt wielkie, (120 tysięcy mieszkańców), w którym urodził się Einstein, i pod którym Napoleon wygrał jedną ze swoich wielkich bitew. Znajduje się nad brzegami Dunaju, niezbyt tutaj szerokiego, ma przeurocze stare miasto, i wielką katedrę luterańską Ulmer Münster, na której wysoką, spiczastą wieżę wdrapaliśmy się pewnego razu po kręconych 768 schodach. Stopnie były bardzo wąskie, wysokie i strome, do tego stopnia, że w pewnym momencie ramionami ocierało się o ściany. Widok ze szczytu zapierał dech w piersiach. Wchodzenie jednak było niczym w porównaniu ze schodzeniem. W głowie się kręciło od ciągłego zakręcania i strome schody zaczynały się mylić. Jest to najwyższa na świecie wieża kościelna, a do roku 1889 (rok ukończenia budowy wieży Eiffla) najwyższa w Europie i mierzy 161.5 metrów. Katedra ocalała prawie bez uszkodzeń, mimo że stare miasto w czasie II wojny światowej było zniszczone w 81%. Odbudowano je jednak starannie. Szybko wpadliśmy w rutynę życia obozowego, chociaż trudno to właściwie nazwać obozem, bo ogrodzenia żadnego nie było. Ot po prostu pokój w długim drewnianym baraku. Od przebywających tam już wcześniej Polaków uzyskaliśmy mnóstwo cennych informacji. Np., że co tydzień odbywa się tzw „szpermil”, czyli dzień wystawiania niepotrzebnych rzeczy. Można było sobie wtedy znaleźć wiele użytecznych artykułów, jak telewizory czy rowery. Niemcy ułatwiali bardzo ten proces, np. obcinając wtyczki w zepsutym sprzęcie, dzięki czemu od razu było wiadomo, co jest dobre, a co złe. Co prawda niektórzy nieufni z natury rodacy próbowali brać również telewizory z obciętymi wtyczkami, ale nigdy nie udało im się ich uruchomić. Te „wystawki” to było coś takiego jak tak popularne w Kanadzie „garage sale”, tylko, że za darmo. Bardzo szybko zaopatrzyliśmy się w ten sposób w spory telewizor, który został wystawiony z nieznanego mi powodu, bo był duży, kolorowy i miał bardzo dobry obraz. Znalazłem też sobie porządny, jak go nazywałem „poniemiecki” rower. Co prawda damkę, ale rury ramy były grube i porządne, siodełko wygodne i chociaż nie było przerzutki to za to był hamulec w piaście tylnego koła. Jeździłem na tym rowerze dzień w dzień i moja waga, która w dniu wyjazdu z Polski wynosiła 117 kilogramów, spadła szybko do 105. Lubiłem zwłaszcza jazdę wzdłuż jednej wąskiej rzeczki, bardzo czystej, bo pływały w niej pstrągi. Płynęła przez całe miasto i wpadała do Dunaju. Moje zgubienie wagi nie pomogło jednak wiele, bo pewnego dnia, wracając do „domu” z miasta podjeżdżałem pod stromy, chociaż krótki podjazd. Ponieważ nie było przerzutki, więc musiałem stanąć na pedały by dać sobie radę. W pewnym momencie poczułem, że dzieje się coś niezwykłego. Siodełko z niepojętych powodów zbliżyło się gwałtownie do kierownicy, blokując mi nogi. Jakimś cudem udało mi się uwolnić i nie przewróciłem się na asfaltowany chodnik, co przy mojej masie mogło się skończyć niezłymi siniakami. Okazało się, że ta „porządna” rama z dwóch grubych rur po prostu nie wytrzymała mojego ciężaru i zgięła się doprowadzając do spotkania siodełka z kierownicą. Tak zakończył żywot mój pierwszy niemiecki rower. Tydzień później miałem już drugi, z przerzutkami.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: