•   Saturday, 27 Apr, 2024
  • Contact

Do Kanady 35

Z daleka od szosy (187)

Jest ciągle sierpień 1987 rok. Jesteśmy w drodze na „zgniły” według władz PRL-u i ZSRR Zachód. Poprzedni odcinek skończył się gdy przejechaliśmy granicę z RFN.
Jest późno, dobrze po 22:00. Za nami prawie 900 km drogi non-stop. Rodzina, syn i żona totalnie wykończeni. Szukam przy granicy, już po zachodniej stronie, jakiegoś zajazdu by przenocować. Nie pamiętam jak znalazłem to miejsce. Pewnie była tam jakaś reklama i drogowskaz przy drodze. Ładny, pietrowy dom, ze spadzistymi dachami. Zajechałem na podjazd. Gosia i Marcin spali, zmęczeni szesnastogodzinną jazdą. Wszedłem do małej recepcji. Przyjął mnie właściciel, o czym dowiedziałem się później. Jakimś cudem udało mi się wytłumaczyć mu, że chcemy nocleg na jedną noc, że jedziemy z Polski. Próbowałem dowiedzieć się o cenę, ale najwyraźniej granica językowa była nie do pokonania. Tak mi się przynajmniej wydawało. Jedyne, co zrozumiałem to to, że pan za kontuarem recepcji ciągle mnie pytał, o której chcemy śniadanie. W tym momencie było mi wszystko jedno ile to będzie kosztować. Musimy się wyspać przed dalszą drogą do Włoch. Fundusze nasze były bardzo ograniczone, ale trudno. Niemiec widział, że Gosia i Marcin padają ze zmęczenia i prawie śpią na stojąco. Pokazał mi by zaprowadzić ich na górę do pokoju i żebym jeszcze zszedł na dół. Rodzina padła na łóżka. Zszedłem do recepcji. Niemiec czekał na mnie. Powtórzyła się nasza karuzela z pytaniami o cenę i jego niezrozumiałymi dla mnie totalnie odpowiedziami. Po niemiecku umiałem liczyć tylko do dziesięciu, a to było zdecydowanie za mało. Ja go pytam „ile kosztuje”, a on: „o której chcemy śniadanie”, i tak w kółko. W końcu wytłumaczyłem jakoś, że śniadanie chcemy o ósmej rano. Wyglądał usatysfakcjonowany i uśmiechając się szeroko, nie odpowiadając ciągle na pytanie o cenę, otworzył jedne z drzwi i zaprosił mnie gestem do środka. Ściany i drzwi w tym zajeździe musiały być nieźle wygłuszone, bo dopiero teraz usłyszałem dźwięki muzyki, głośny gwar rozmów i śpiew. W długim pomieszczeniu stały połączone drewniane stoły a przy nich długie ławy. Cała sala zapełniona ludźmi. Udało mi się zrozumieć tłumaczenie Niemca, że to jego urodziny i żebym napił się z nimi piwa i coś przekąsił zanim pójdę spać. Dostałem od kogoś wielki zdobiony kufel piwa z pianą, talerz z gorącą kiełbasą i chlebem. To była prawdziwa uczta. Po godzinie, najedzony i napojony, podziękowałem i poszedłem na górę spać. Ani Gosia, ani Marcin nawet nie drgnęli, gdy wszedłem do pokoju, pogrążeni w głębokim śnie. Rano obudziłem się o siódmej, obudziłem rodzinę z ciągle głębokiego snu i o ósmej byliśmy na dole w jadalni. Śniadanie już na nas czekało. Dymiąca jajecznica, boczek, małe gorące kiełbaski, kawa, herbata i mleko dla dziecka. Była to ta sama sala, w której bawiłem nocą, ale stoły stały już oddzielnie, przykryte śnieżnobiałymi obrusami, wszystko posprzątane i czyste, jakby się tam nic nie działo. Niemca nie było. Gdy skończyliśmy jeść, próbowałem się dowiedzieć ile mamy zapłacić. Przyszła sympatyczna pani w białym haftowanym fartuszku i łamaną polszczyzną wytłumaczyła nam, że ani śniadanie, ani nocleg nic nas nie kosztuje. Wyjaśniła, że właściciel zajazdu, Niemiec, który nas przyjął poprzedniego wieczoru zatrudniał przy jego budowie Polaków i był taki zadowolony z pracy, jaką wykonali, że jest to jego forma odwdzięczenia się dla wszystkich polskich gości, jacy czasem tedy przejeżdżali. Tak nas przywitał ten „Zgniły Zachód” w pierwszych godzinach pobytu. Takie było nasze pierwsze spotkanie z „odwiecznymi wrogami Polski” jak próbowała nam wmówić propaganda PRL-u.
Mile zaskoczeni tym wszystkim, podziękowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą, długą drogę do Włoch. Mój plan był taki by jeszcze tego samego dnia dojechać do granicy szwajcarsko – włoskiej. Oczywiście według „Murphy’s Law” omal nie skończyło się to totalną klapą. Jazda przez Niemcy Zachodnie to prawdziwa przyjemność. Szerokie, doskonale utrzymane drogi, brak ograniczenia prędkości na autostradach, objazdy większych miast. Do jednego z tych miast zajechaliśmy i zatrzymaliśmy się na prawie pustym sporym parkingu w środku miasta. Było południe i pewnie wszyscy byli w pracy. Oprócz naszego fiata 125p parkował tam jeszcze duży, oliwkowy mercedes. Gosia z Marcinem poszli znaleźć jakiś sklep z jedzeniem, ja zostałem przy samochodzie. Rodzina wróciła po dwudziestu minutach. Gosia ze śmiechem w oczach. Marek! – mówi – tu jest w sklepach piwo i banany!. W tym czasie podeszła do mercedesa starsza para. Popatrzyli na nas z zainteresowaniem. Starszy pan otworzył bagażnik, coś wyjął. Po chwili oboje podeszli do nas z tacą, na której stały cztery lampki koniaku. Prosili by się z nimi napić. Jakoś wytłumaczyli nam, że w Niemczech można mieć wyższy poziom alkoholu we krwi, tak to przynajmniej zrozumiałem. Z jakiegoś powodu ucieszyli się, gdy wytłumaczyłem że jedziemy do Włoch na wakacje. Bardzo mili i ciągle uśmiechnięci życzyli nam szerokiej drogi. Eh, ci Niemcy „polakożercy paskudni”. Ruszyliśmy w dalszą drogę.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: