Do Kanady 34

Z daleka od szosy (186)

Opisuję moją drogę przez czas stanu wojennego, co również złożyło się na moją drogę do Kanady, która zaczęła się w sierpniu, gdy pierwszy raz zobaczyłem ten kraj, odwiedzając moją siostrę w Mississauga w 1980 roku. Pisałem o tym w poprzednich odcinkach.
Przenieśliśmy się w dwie rodziny na Warmię do gminy Gietrzwałd. Siedlisko nazywało się Łopkajny.  Na Łopkajnach spędziliśmy czas jak na ciągłych wakacjach. Gdzieś tam w miastach trwał stan wojenny, chociaż oficjalnie podobno skończył się w roku 1983.
Nas to jakby nie dotyczyło. Pracę zapewnialiśmy sobie sami, produkując i sprzedając w szkołach całej Polski pomoce szkolne dla klas młodszych. Ten czas wiejskiej sielanki skończył się w roku 1987, gdy dzięki obietnicy kolegi z dawnej klasy licealnej dostałem szansę na uzyskanie paszportów dla siebie żony i syna.
Teraz jest sierpień, rok 1987 i dojeżdżamy do granicy w Kudowie Zdroju z zamiarem jej legalnego przekroczenia. Mam 34 lata. To moja ostatnia szansa, jeśli jeszcze chcę coś osiągnąć na emigracji. Ten przejazd musi się udać. Jest dobrze po południu. Podjeżdżam powoli do przejścia.
Jesteśmy jedynym samochodem. Paszporty do kontroli. Wopista, czy celnik, nie wiem, zabrał je i poszedł do budynku. Po paru minutach wyszedł i kazał mi iść ze sobą. Małgorzata i Marcin też musieli wysiąść, ale zostali przy samochodzie. Dwóch mundurowych zaczęło przeszukiwać samochód. Mnie zaprowadzono do biura na piętrze. Duże, jasne, z dużym oknem z widokiem na przejście graniczne. Oczywiście nie pamiętam wszystkich pytań, ale musiałem odpowiadać właściwie, bo po dziesięciu minutach urzędnik oddał mi paszporty i powiedział, że możemy jechać. To była dopiero ulga. Tym bardziej, że z okna widziałem jak jeden z mundurowych dokładnie oglądał Marcina samochód, zabawkę sterowaną radiem, w której ukryte były wszystkie nasze dolary. Sprawdzał nawet czy działa. Może chciał się tylko pobawić, bo wtedy w Polsce to było ciągle jeszcze niezwykłe urządzenie. Po paru minutach byliśmy po czeskiej stronie. Tam kolejna kontrola, ale już bardzo pobieżna. Gdy zobaczyli w paszportach wizy do Włoch nie zawracali sobie nami głowy. Małgorzata nigdy nie miała orientacji w terenie, jak zresztą większość kobiet. Na nieznanych drogach musiałem jechać z mapą na kolanach. W Pradze udało mi się zabłądzić. Głównie dlatego, że nie było żadnych drogowskazów do niedalekiej przecież granicy z RFN. Prawdopodobnie celowo, bo przecież wróg ze „zgniłego Zachodu” czuwał i trzeba mu było utrudnić jak najbardziej drogę gdy będzie uciekał po agresji na jedynie słuszny ustrój socjalistyczny. Niewiele pamiętam z Pragi. Zbyt byłem zajęty szukaniem właściwej drogi. Pamiętam długą prostą ulicę wiodącą ostro pod górę. W dole widziałem przez moment rzekę, prawdopodobnie Wełtawę i piękne stare budynki. Nie wiem jak udało mi się znaleźć właściwą drogę, tym bardziej, że nie było to żadne znane przejście graniczne. Chciałem jak najszybciej znaleźć się na Zachodzie. Świadomość, że nasze paszporty załatwione były „pod stołem” paliła jak ogniem. Wiem, że przed nami była też Austria, ale właśnie wówczas Austria wprowadziła wizy dla Polaków. Co prawda na krótko, ale akurat w czasie naszego wyjazdu. Wielu emigrantów z Polski wyjechało w świat przez Austrię, ale ja miałem tylko strzępki informacji o obozach we Włoszech. To nie były czasy „Google” i „smartphonów”. Do granicy z RFN dojechaliśmy już o zmierzchu. Niewielkie przejście graniczne na wąskiej asfaltowej drodze. Mały budynek, za nim most z bardzo wysoką metalową siatką po obu stronach. Stanęliśmy na znak dwóch mundurowych czeskich. Wzięli nasze paszporty. Po paru minutach jeden z nich wyszedł i oddał nasze dokumenty. Przepuścili nas bez żadnego sprawdzania. Rzeka była niewielka, ale most bardzo długi, ciągnący się nie tylko nad wodą, ale i nad rozległymi brzegami. Stąd pewnie ta wysoka siatka. Po niemieckiej już stronie mały ładny budynek. Zatrzymaliśmy się, sprawdzono tylko czy mamy wizy w paszportach i życzono szerokiej drogi. Chyba. Mój niemiecki był jeszcze gorszy niż angielski, którego prawie nie znałem. Jesteśmy na wolności. Jest już ciemno, za nami ponad osiemset kilometrów drogi jednym ciągiem. Ja jestem przyzwyczajony, ale rodzina ma dość, chociaż się nie skarżą. Muszę znaleźć jakiś zajazd z noclegiem.

Cdn.
Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: