Do Kanady - 33

Z daleka od szosy (185)


Skończył się kolejny okres mojego życia, zaczynał się następny. Kolega Czarny (Marek) został na Łopkajnach, ale nie długo. Ela, jego żona, którą poznał na moim weselu, a która była dobrą przyjaciółką mojej żony, zmarła na Łopkajnach. Czarny sprzedał wszystko i wyjechał. Wraz z komuną skończyły się pewne formy biznesów i Czarny został kucharzem, do czego miał zawsze smykałkę. Dowiedziałem się o tym po latach, gdy spotkaliśmy się w roku 2004 w jego pensjonacie w Ciechocinku, Ale to już zupełnie inna historia.
Teraz jest ciągle lato 1987 roku i jesteśmy w drodze do Włoch…
Samochód, dziesięcioletni Fiat 125p kombi zapakowany, ale bez przesady, by nie stwarzać wrażenia na granicy, że jedziemy na coś więcej niż tylko tygodniową wycieczkę do Wenecji. W rzeczywistości nie mieliśmy nawet tej Wenecji zobaczyć, bo zostawała dużo z boku naszej trasy do Latiny, na południe od Rzymu. Nie robiliśmy żadnych pożegnalnych przyjęć dla przyjaciół i znajomych. Nie chciałem dawać żadnego pretekstu, że ktoś życzliwy doniesie o naszych prawdziwych zamiarach i tyle lat oczekiwany wyjazd skończy się przy przekraczaniu granicy. Nie mieliśmy dużych funduszy. Większość pieniędzy miała przyjść po zrealizowaniu zamówień, które wtedy załatwiałem dla różnych zakładów rzemieślniczych od państwowych firm. To były zawsze bardzo intratne zamówienia, głównie na wyroby plastikowe i miałem mieć z tego procent. Wyjeżdżając na nielegalną emigrację traciłem to wszystko, ale co tam. Teraz mieliśmy ze sobą prawie tysiąc dolarów, co wówczas stanowiło 600 tysięcy złotych. W późniejszych latach cena dolara skoczyła niebotycznie do góry, ale już nas to nie dotyczyło. Nigdy nie doszedłem, na jakiej zasadzie przeliczało się te miliony i setki tysięcy złotych w czasach, gdy przed wymianą złotówki wszyscy stali się nagle milionerami, chociaż wartość tych milionów była prawie żadna. Żeby nie kusić licha na granicy osiemset dolarów w setkach schowałem. Marcin, nasz czternastoletni syn miał sterowany radiem niewielki samochód. Rozkręciłem go, zdjąłem karoserię i ciasno zwinięte banknoty umieściłem pod płytką z elektroniką. Nie powiedziałem o tym nawet rodzinie i dobrze się stało, bo na granicy z Czechosłowacją przesłuchiwano nas dokładnie i oddzielnie. Miałem też ze sobą komplet kluczy nasadowych, które udało mi się przed wyjazdem kupić w Składnicy Harcerskiej w Warszawie, i nowiutką wiertarkę Bosh, chociaż zupełnie nie pamiętam, po co. Z nieznanego mi powodu, na granicy najbardziej przyczepili się do zestawu kluczy nasadowych, chociaż przy jeździe starym samochodem posiadanie takich kluczy jest chyba najbardziej naturalne. Komuś przyszło do głowy, że chcę te klucze sprzedać za granicą. To nie było takie idiotyczne jak się dzisiaj wydaje, bo takie klucze to był wtedy w kraju niezły rarytas, jak i wiele innych rzeczy, na które teraz nie zwracamy nawet uwagi, bo po prostu są. Tak, więc po dłuższym wydziwianiu strażnika granicy nad tymi kluczami, zrobili mi warunkową odprawę tego kompletu i wiertarki, co polegało na tym, że miałem je pokazać na granicy przy powrocie. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, nie miałem zamiaru wracać, ale wyobraźcie sobie, że 10 lat później, na adres w Otwocku, gdzie mieszkała mama, przyszło zawiadomienie z urzędu celnego bym pokazał, że przywiozłem te klucze z powrotem lub zapłacił cło. Hmm. Wiertarkę zostawiłem w Niemczech, bo była na 220 Volt i w Kanadzie by się nie przydała, klucze też już dawno się rozeszły więc wezwanie zignorowałem, tym bardziej że pierwszy raz do Polski pojechałem dopiero po siedemnastu latach od tego pamiętnego wyjazdu. No, ale wyprzedzam w czasie. Teraz jest godzina szósta rano, początek sierpnia 1987 rok. Ruszamy w drogę. Granicę chce przekroczyć na południu, w Kudowie Zdroju. Miałem tam pod koniec lat siedemdziesiątych przygodę. Byliśmy w trasie z Markiem (Czarnym), jego samochodem, Fiatem 126p.  Nie pamiętam, po co pojechaliśmy Kudowy Zdroju, ani dlaczego ruszyliśmy na drogowe przejście graniczne. Był już zmierzch, padał drobny deszcz. Widzieliśmy już to przejście przed nami. Rozpędziłem samochód na długim pustym dojeździe do granicy. Widzieliśmy jak z budynku wypadają żołnierze. Byli chyba przekonani, że będziemy próbować przejazdu. Może pięćdziesiąt metrów przed przejściem skręciłem mocno koła i zaciągnąłem na chwilę ręczny hamulec. Na mokrej nawierzchni samochód wykonał piękny obrót o 180 stopni i z gazem do oporu ruszyliśmy z powrotem. Ot taka sobie głupotka dla zabicia nudy. Oczywiście pamiętałem, że nasza tablica rejestracyjna była dokładnie zachlapana błotem.
Cdn.
Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: