•   Saturday, 27 Apr, 2024
  • Contact

Do Kanady - 32

Z daleka od szosy (184)


Na początku września 1986 roku, jak grom z jasnego nieba spadła na mnie straszna wiadomość. We wtorek rano przyjechał listonosz z telegramem od mamy: „ojciec w szpitalu, umiera, przyjeżdżaj”. Niedawno byłem w Otwocku i widziałem się z ojcem. Nie wyglądał dobrze, ale jak zwykle na nic się nie skarżył. Jednak żółtej cery nie dało się ukryć. Była niedziela, gdy ojciec obiecał, że w poniedziałek zrobi wszystkie badania. Nic nie zapowiadało tragedii, która się miała wydarzyć…
Wsiadłem jak stałem do samochodu i ruszyłem w ponad dwustukilometrową drogę. Ten mały Fiat 126p, chyba nigdy nie jechał tak szybko. Nie wiem czy chociaż raz zdjąłem nogę z pedału gazu. Nawet na czerwonych światłach w Warszawie. Zostawiłem samochód przed głównym wejściem do szpitala. Skierowano mnie do pani doktor, która zajmowała się ojcem. Za późno. Ojciec nie żył. Poszedłem razem z doktorem do kostnicy. To był szok, jakiego w życiu nie doznałem. Dwa dni temu rozmawiałem z ojcem. Teraz już nigdy się to nie wydarzy. Pamiętam, że doktor mówiła mi o przyczynach śmierci. Że był to rak kanałów żółciowych wewnątrzwątrobowych. Pamiętałem żółtą cerę ojca przy ostatnim spotkaniu, to musiało być to. W rodzinie nigdy nie było raka. Skąd tak nagle i z takim natych- miastowym rezultatem.
Czy to efekt katastrofy w Czarnobylu? Może tak, może nie. Nie wiem. Przez następne kilka tygodni byłem w szoku i jak w transie. Przyleciała siostra z Kanady. Pogrzeb odbył się w Otwocku. Mimo tak krótkiego czasu, na pogrzebie była masa ludzi z całej Polski. Pamiętam, że wynająłem cały hotel na stadionie by przenocować tych, co przyjechali z daleka. Pamiętam to wszystko jak przez mgłę. Szok trwał z niezmniejszoną siłą. Siostra wzięła samochód z wypożyczalni i woziłem ją wszędzie. Wzięła też pokój w warszawskiej Victorii. W domu w Otwocku był chaos. Iza przyleciała do Polski po raz pierwszy. O mało się to nie skończyło źle, gdy w Gdańsku, gdzie pojechaliśmy spotkać rodzinę jej męża Andrzeja zatrzymała ją milicja. Na szczęście przed wyjazdem z Kanady zrezygnowała z polskiego obywatelstwa i jako Kanadyjce, milicja nie mogła jej nic zrobić.
Do ludzi, którzy dorastali w latach dziewięćdziesiątych i później, najczęściej nie dociera, jakie problemy były z wyjazdami z Polski czy z przyjazdem po latach, chociaż często wypowiadają się bardzo autorytatywnie o czasach komuny w Polsce. Moja siostra wyjechała do Ameryki w roku 1970, na zaproszenie ciotki z Kalifornii. Jednym z warunków uzyskania paszportu w tamtych czasach było posiadanie zaproszenia od osoby, do której się jechało. Siostra z Ameryki już nie wróciła, co według PRL-u tworzyło z niej wroga narodu. Wyszła tam za mąż za Polaka z Gdańska Andrzeja i razem przenieśli się w roku 1972 do Toronto, a potem do Mississauga. Ułożyła sobie życie, na świat przyszły dzieci. Gdyby nie rezygnacja z polskiego obywatelstwa to długo by tych dzieci nie widziała. Takie to były czasy.
Nadszedł rok 1987. Mieszkałem z rodziną w Otwocku. Czekałem na spełnienie obietnicy kolegi z Liceum, który podjął się załatwienia dla nas paszportów. Nawet go nie pytałem, w jakich służbach pracował i do dzisiaj tego nie wiem. Przyszła wiosna. Wykupiłem wycieczkę dla żony, syna i siebie do Wenecji przez biuro PTTK (chyba tak się to nazywało). To było oficjalnie. Naprawdę mieliśmy jechać do Latiny, gdzie podobno był obóz dla uchodźców.
Latina to miasto we Włoszech położone na południe od Rzymu. Jechać mieliśmy Fiatem 125p, który należał przedtem do ojca. Za pieniądze ze sprzedanego mojego Fiata 126p wymieniłem w samochodzie ojca dobrze już przerdzewiałą karoserię, tak więc z niebieskiego sedana zrobił się kremowy kombi. Nikomu nie mówiłem o naszych planach wyjazdowych.
W moich aktach w MSW była na pewno notatka o próbie wyjazdu na emigrację w roku 1981 i potem 1982. Pisałem wcześniej jak podczas spotkania odwoławczego od negatywnej decyzji w ministerstwie w Warszawie, pani wice-minister powiedziała mi, że póki jestem w wieku produkcyjnym to z Polski nie wyjadę. To tę barierę miał pokonać mój kolega z klasy i to miało mnie kosztować 600 dolarów. Zbliżał się czas wyjazdu. Wreszcie wystąpiłem o paszporty załączając zaświadczenie z PTTK o wycieczce. 600 dolarów to była wtedy w Polsce bardzo poważna suma. Chciałem być „mądry” i zapłacić dopiero po otrzymaniu paszportów. Efekt był taki, że paszport dostał tylko nasz czternastoletni już syn Marcin, a do mnie i mojej żony przyszły urzędowe listy z odmową i uzasadnieniem, że o wyjazd stara się cała rodzina. Mam te listy do dzisiaj. Według władzy PRL-u czternastoletni chłopak miał jechać na wycieczkę do Wenecji sam. Tak, więc „skarcony”, wziąłem grzecznie 600 dolarów i zaniosłem tam gdzie miałem zanieść. Kilka tygodni później na komendę MO w Otwocku przyszły nasze paszporty. Odebrałem je z komendy o piątej po południu. Zaczęło się załatwianie wiz do Włoch i trazytowej przez Niemcy Zachodnie. Przed nami długa droga na Zachód.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: