•   Saturday, 04 May, 2024
  • Contact

Do Kanady - 31

Z daleka od szosy (183)


W ostatnim odcinku opisywałem jak przyszedł list z zawiadomieniem o spotkaniu klasy maturalnej 1968/1972 w Otwocku. Ucieszyło mnie to, bo klasa była wyjątkowo zgrana i po czternastu latach miałem tylko miłe wspomnienia. Przyszła mi do głowy myśl, że mógłbym dołożyć się do organizowanie obiadu dając naszą owieczkę. Owieczka Pika, o której pisałem wcześniej. Pika miała już chyba półtora roku i był to ostatni czas by mięso było jeszcze w miarę dobre do jedzenia. W Polsce nie lubiano specjalnie baraniny, a to z bardzo prostego powodu. Któryś z bonzów PRL-u zamówił w baraninę w Nowej Zelandii. Zamówił ją za grosze, prawie za darmo, przy okazji prawdopodobnie zgarniając niezłą kasę od nowozelandzkich farmerów. Dlaczego? Bo baranina żeby była naprawdę dobra musi pochodzić z jagniaków nie starszych niż 7 – 8 miesięcy. Jest jeszcze całkiem dobra do jakiegoś półtora roku życia owcy. Starsze jest przerośnięte łojem i śmierdzące… baraniną. Owca hodowlana po jakiś 5 latach życia ma zupełnie starte zęby, w związku z tym musi iść na rzeź albo zginąć z głodu. Tyle tylko, że ta pięcioletnia baranina prawie nie nadaje się do jedzenia. Jest twarda i śmierdząca. W normalnych krajach to mięso nie idzie do konsumpcji ludzkiej. Nasz socjalistyczny „władyka” wymyślił sobie, że wygłodniałe polskie społeczeństwo zje wszystko, a on sobie zarobi nie tylko masę kasy na boku, ale jeszcze będzie bohaterem, który sprowadził tanie mięso do kraju. Tak, więc w sklepach pojawiła się mrożona nowozelandzka baranina, która wręcz śmierdziała przy gotowaniu czy pieczeniu, była przerośnięta tłuszczem i paskudna w smaku. Po takim doświadczeniu nikt baraniny nie lubił i tak zostało. Dowiedziałem się o tym wszystkim tylko dlatego że zamieszkałem w okolicach gdzie hodowano owce i spróbowałem mięsa z młodych owiec. Jednak moje zamiary pokazania klasie jak smakuje prawdziwa baraninka spełzły na niczym. Moja żona Małgorzata jak tylko usłyszała o moim zamiarze, wpadła w taką złość, że wszelkie myśli o użyciu Piki w daniu obiadowym miejsca uciekły z mojej głowy. Już nawet nie próbowałem argumentu, że za kilka lat Pika straci zęby i umrze. Aż taki odważny to nie jestem. Spotkanie klasowe odbyło się pod koniec lata 1986 roku w restauracji w Józefowie pod Warszawą. Poza tym, że była super zabawa i że byli prawie wszyscy z maturalnej klasy A, wydarzyło się tam coś, co zmieniło resztę mojego życia na zawsze. Otóż już dobrze pod koniec imprezy, gdy w głowach szumiała gorzałka i dobra zabawa, zaczęły się „nocne Polaków rozmowy”. W rozmowie z jednym z kolegów powiedziałem o swoich niespełnionych planach wyjazdu do Kanady na emigrację. Ten kolega powiedział prosto: załatwię ci to. Jak? – zapytałem oszołomiony. Tam gdzie pracuję, mogę – powiedział – tylko nikomu ani słowa. Spotkaliśmy się następnego dnia w Warszawie. Musisz zamieszkać na stałe w okolicach Warszawy, bo tylko tu mogę to załatwić – powiedział. Wykup wycieczkę dla rodziny i siebie np. do Włoch. Będą koszty, nie dla mnie, 200 dolarów od paszportu. Takie są warunki – powiedział kolega. Nawet nie próbowałem go pytać gdzie pracuje.  Na Łopkajny wróciłem jak na skrzydłach. Nawet przez myśl mi nie przeszło żeby się zastanawiać czy jechać, czy nie, jaką trzeba będzie przejść drogę, co będę robił do czasu wyjazdu, skąd wziąć pieniądze. Zbyt długo Kanada znajdowała się w sferze marzeń by teraz się zastanawiać. Jedziemy i co będzie to będzie. Z perspektywy czasu ktoś mógłby powiedzieć, czemu nie poczekałem trzy cztery lata, nie sprzedałem majątku za miliony i nie wyjechałem, jeśli jeszcze bym chciał bez żadnych po 1990 roku problemów z paszportem. Łatwo to dzisiaj powiedzieć, ale w roku 1986 nikt, nawet we śnie nie przypuszczał, że komuna kiedykolwiek odda władzę i że cokolwiek się zmieni. Raz zobaczyłem kraj, w którym można było normalnie żyć, bez ciągłego kombinowania i załatwiania przez znajomości, kraj wolny i wielki, od oceanu do oceanu, kraj z książki Arkadego Fidlera „Kanada pachnąca żywicą”. Tam czekała przygoda, tam mój syn mógł sam kreować swoją przyszłość. Miałem prawie 34 lata, to ostatnia szansa. Zaczęły się przygotowania. Największy problem był ze zwierzętami. Jednego psa daliśmy mamie w Otwocku. Nazwała go Kalif. Reszta zostawała w Łopkajnach. Koty rozdaliśmy po okolicznych gospodarzach. Problem był z jednym. Na końcu udało mi się go oddać w dobre ręce za gitarę. Tzn. ja dałem gitarę, żeby ten ktoś go wziął. Pika wróciła do stada, z którego pochodziła. Prawie wszystkie meble były wbudowane w ściany, więc zostawały. Pojechałem gazikiem do Warszawy na giełdę i tam sprzedałem go za dwa razy tyle, co wcześniej wydałem na kupno. Potrzebowałem każdą złotówkę. Dolary wtedy były bardzo drogie a przecież musiałem też wziąć jak najwięcej na drogę w nieznane.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: