•   Saturday, 04 May, 2024
  • Contact

Do Kanady - 30

Z daleka od szosy (182)


Urodziłem się w Słupsku i tam poszedłem do pierwszej klasy Szkoły Podstawowej nr 1. Był to rok 1960. Do dziś pamiętam, że moja Pani nazywała się Konarska, a moja pierwsza szkolna miłość to koleżanka z mojej klasy, dziewczynka która nazywała się Jola Chościłowicz. To dopiero pamięć. Do tej mojej pierwszej w życiu szkoły chodziłem tylko trzy lata, bo w roku 1963 ojciec dostał pracę głównego księgowego w petrochemii płockiej i w roku 1963 wyprowadziliśmy się tam na zupełnie nowe mieszkanie w zupełnie nowym bloku na ulicy Krótkiej. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego bloku była szkoła podstawowa nr 2. Nie wiem, czemu nie poszedłem od razu do tej szkoły, pewnie nie było miejsc. Poszedłem do szkoły nr. 1, ale nie na długo, bo przeniesiono mnie do tej szkoły naprzeciwko okna mojego pokoju. Zdarzało się nie raz, że dzwonek mnie budził na lekcje i oczywiście spóźniałem się. Fajne to były czasy, ale w roku 1966 przeprowadziliśmy się znowu, tym razem do Jabłonny pod Warszawą. Chyba znowu miało to związek z pracą ojca. W samej Jabłonnie nie było szkoły, albo nie było miejsc, nie wiem, ale poszedłem do szkoły nr 1 w Legionowie. Chodziło się do tej szkoły chyba ze cztery kilometry przez las, leśnymi drogami, więc chyba rozumiecie, że na trzy miesiące jakie zostały do wakacji, byłem w tej szkole może miesiąc. Po prostu wiosna była zbyt ciepła, ptaki śpiewały zbyt głośno i klasy przegrały z naturą. Po roku znowu przeprowadziliśmy się do Płocka, do tego samego mieszkania i tej samej szkoły za oknem mojego pokoju. Miało to chyba coś wspólnego z niemożliwością uzyskania meldunku w Warszawie. Na wiosnę roku 1968 znowu przeprowadzka. Tym razem do Otwocka. Nowe mieszkanie w bloku na ul. Sportowej, nowa szkoła, tym razem nr 2. To już była ósma klasa (byłem pierwszym rocznikiem klas ósmych i tej ósmej klasy zostało mi tylko w Otwocku trzy miesiące. Całe szczęście, bo droga do tej szkoły znowu wiodła przez las i znowu była wiosna. Na szczęście pomimo śpiewu skowronków na Ługach (tak nazywały się pola poza miastem) udało mi się skończyć tę szkołę bez powtarzania. No i przyszedł egzamin do Liceum. Liceum im. K.I. Gałczyńskiego mieściło się nawet nie pięć minut od domu, więc było naturalnym wyborem. Chodziła tam też moja siostra, która kończyła jeszcze siedmioletnią szkołę podstawową, więc chociaż tylko półtora roku starsza ode mnie, w klasach szkolnych zrobiło to aż trzy lata (siostra urodziła się we wrześniu a ja w styczniu). Nie wiem jak teraz, ale wtedy, by dostać się do Liceum trzeba było zdać egzamin. Zdałem go szybko, jako jeden z pierwszych i poleciałem do domu się przebrać i wrócić by czekać na wyniki. Tak, tak, wyobraźcie sobie, że bez komputerów, wyniki egzaminów ogłaszano tego samego dnia. Znalazłem się na liście uczniów klasy 1A. Wracałem do domu zadowolony, bo właśnie zaczynały się wakacje, gdy spotkałem na chodniku mamę. Spieszyła się z pracy by się dowiedzieć, co z moim egzaminem. Gdy zobaczyła mnie w zwyczajnym podwórkowym ubraniu, myślała, że nie poszedłem na ten egzamin. Musiała sama pójść i zobaczyć, że na pewno jestem na liście. To liceum to była jedyna szkoła, którą przeszedłem w całości, no bo przecież studia wieczorowe i zaoczne trudno nazwać stałą szkołą. Mieliśmy w tym Liceum naprawdę wspaniałych i dedykowanych nauczycieli. Nasz wychowawca, profesor Litwin wszczepił mi wielką wiedzę o polskiej literaturze, polskim języku, poetach i poezji. Przeraża mnie jak dzisiaj młodzi ludzie niszczą i wulgaryzują ten język. Może nauczyciele też już nie ci. Matematyka, fizyka, chemia stały się moimi ulubionymi przedmiotami, również dzięki wspaniałym profesorom. Mieliśmy bardzo zgraną klasę. Najbardziej dało się to odczuć na balu maturalnym. Nasz dyrektor, pan Nietupski z jakiegoś powodu zarządził, że wszyscy chłopcy mają być ostrzyżeni na krótko. A był to przecież czas Beatlesów i długie włosy to była wręcz konieczność, jeśli chciało się mieć jakiekolwiek szanse u dziewcząt. Matura była tuż tuż, kto by ścinał włosy. Żaden z klasy IV A tego nie zrobił. Jak jeden mąż przyszliśmy wszyscy z długimi, czasem nawet do ramion. I jak jeden mąż zostaliśmy też wszyscy wyproszeni przez dyrektora z Sali Balowej. Ponieważ Liceum znajdowało się w prawdziwym starym pałacu, więc sala balowa była prawdziwa. Zeszliśmy na dół po szerokich schodach i staliśmy w holu słuchając perory dyrektora Nietupskiego o naszej wielkiej nieodpowiedzialności, gdy nagle na schodach wiodących z Sali balowej zrobiło się czarno i biało. To dziewczyny z naszej klasy, wszystkie 23 ubrane w białe bluzki i czarne spódnice (my oczywiście w garniturach, takie to były czasy), wyszły z Sali i zeszły do nas, mówiąc dyrektorowi, że jeśli nam nie pozwoli być na balu to one też idą do domu. To był wspaniały pokaz zgrania naszej klasy. Dyrektor nie wytrzymał i wróciliśmy na salę wszyscy. Zabawa, oczywiście z polonezem trwała całą noc, z przerwami na wymykanie się do pałacowego parku. To było w roku 1972. Teraz jest rok 1986 i mamy się po raz pierwszy od tamtego czasu znowu wszyscy spotkać…
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: