Do Kanady – 28

Z daleka od szosy (180)


Jest ciągle rok 1986. Któregoś ranka, wcześnie, jeszcze przed szóstą, szedłem sobie spacerkiem po naszych górzystych polach. Słońce już wstało i dawało to niepowtarzalne światło, które można zobaczyć tylko wczesnym rankiem na początku lata. Idąc w dół łagodnego zbocza w stronę ogrodzenia zobaczyłem, że coś dużego zwiesza się ze szczytu płotu. Gdy podszedłem bliżej zobaczyłem, że to łania. Próbując przeskoczyć dwu i pół metrowe ogrodzenie, zaplątała się w druty i zawisła. Musiało się to zdarzyć tej nocy. Łania już nie żyła. Na ziemi była masa ledwo skrzepniętej krwi. Wyglądało na to, że dziki zrobiły sobie ucztę z tego, co mogły dosięgnąć. Natura potrafi być naprawdę okrutna. Wróciłem do domu, obudziłem Czarnego. Wzięliśmy ze sobą długą mocną żerdź. Do miejsca gdzie znajdowała się łania było ok. kilometra. Idąc w dół nie zajęło nam dużo czasu by tam dotrzeć. Zdjęliśmy łanię z płotu. Nie bez trudu, bo była naprawdę duża. Wypatroszenie załatwiły za nas dziki, stąd tyle krwi na ziemi. Ale za to mięso doskonale nadawało się do jedzenia. Zawiesiliśmy łanię na żerdzi sposobem dawnych łowców jaskiniowców i ruszyliśmy w stronę domu. Ciężka to była przeprawa. Kilometr pod górę z ponad stu kilogramowym ciężarem wpijającym się w ramię. Ale dotarliśmy i nasze menu urozmaiciło się o dziczyznę. Mięsa na tej naszej wsi nigdy nam nie brakowało. Pewnego razu kupiliśmy od rolnika całą świnię. To był sprawdzian całych moich umiejętności w zdobywaniu żywności. Na szczęście miałem do pomocy zawodowego rzeźnika, a raczej to ja jemu pomagałem, dużo się od niego ucząc. Świnię trzeba było ogłuszyć, spuścić krew do pojemnika na kaszankę, zabić, wypatroszyć, oczyścić i umyć kiszki na kaszankę i kiełbasę, żołądek na salceson, sparzyć i ogolić skórę, podzielić mięso na szynki, karkówkę, żeberka, łopatkę, schab, polędwicę, boczek. Ogromna robota. Kaszanka była rewelacyjna, prosto z kotła, gorąca, jeszcze nigdy tyle na raz nie zjadłem, ale nie dało się powstrzymać. Nic dziwnego, że wyjeżdżając rok później z Polski ważyłem 117 kilogramów. Mięso na kiełbasę zmieliliśmy dużą maszynką ręczną. Tą samą maszynką napełniliśmy zmielonym mięsem flaki. Wędzarnię miałem przygotowaną wcześniej. Szynki zapeklowałem. A potem wędzenie i ten niezastąpiony zapach wędzonki. Pycha.
 Lato upływało powoli. Mieliśmy często gości, bo przecież dla naszych znajomych mieszczuchów z Otwocka czy z Warszawy taki wyjazd na wieś to były prawdziwe wakacje. Z tego wynikało, że my byliśmy na wakacjach bez dnia przerwy. Nie nudziło się nam. Ciągle się coś działo. Poza tym nasze koło znajomych coraz bardziej się poszerzało. Wsie okoliczne i ludzie w nich mieszkający w końcu nas zaakceptowali, chociaż niektórzy ciągle uważali nas za dziwaków, no bo jak można mieszkać na wsi dla przyjemności. Początkowo różne o nas chodziły plotki po sąsiedzkich gminach. A to, że produkujemy ołówki (to od pomocy szkolnych), a to, że urządzamy orgie, bo się trzymamy na uboczu, itp., itd. Co tylko ludzka wyobraźnia potrafi sobie stworzyć. Ale to minęło. Do tego stopnia, że jeden ze znajomych gospodarzy z Worlin poprosił nas o pomoc przy wykopkach. To dopiero była frajda. Zebrała się masa ludzi ze wsi. Może nie wszyscy, bo wieś liczyła sobie 300 osób, ale było ich naprawdę sporo. Szliśmy za mechaniczną (napędzaną jednym koniem, prawdziwym) koparką do ziemniaków i wybieraliśmy ziemniaki z ziemi. Zabawy było co niemiara, chociaż gospodynie i gospodarze uważali to za ciężką pracę. Chyba mieli rację, bo chociaż dla nas to była niezła zabawa, to dla nich był to kolejny „kierat”. Około południa wszyscy byliśmy zaproszeni na obiad do gospodarza. To było jak na filmie. Długie drewniane stoły złączone razem i pokryte śnieżnobiałymi, wykrochmalonymi obrusami. Przy stołach długie ławy, na których siedliśmy wszyscy. W glinianych wypalanych misach dymiły świeżutkie dopiero, co ugotowane kartofle. Całe, posypane grubo koperkiem. W również glinianych dzbanach zimne zsiadłe mleko i to takie, że nożem można je było kroić. Nic dziwnego, pochodziło od własnych krów. Na świeżych, zielonych liściach chrzanu osełki własnego masła, ubitego w prawdziwej drewnianej masielnicy.  To był chyba jeden z najlepszych obiadów. Po jedzeniu (bez alkoholu) były pogwarki, czyli rozmowy. Polegały one głównie na tym, że gospodynie opowiadały jedna przez drugą, jak to muszą wstawać skoro świt, oporządzać krowy i świnie, wypędzać owce, robić śniadanie, obiad, kolację. Jak to chłopy piją i się lenią i w ogóle, jakie ciężkie mają życie. A dla nas to była frajda. Moja żona Małgorzata chyba pierwszy raz siedziała, prawie się nie odzywając. No, bo co miała powiedzieć, gdy ona nie wstawała o świcie, tylko koło południa, że nie oporządzała żadnej trzody, tylko nakarmiła psy i koty i cały jej dzień to była sielanka. Mówiła mi potem jak źle się z tym czuła, ale przekonałem ją, że nie sztuka naharować się jak koń. Każdy to potrafi. Sztuka to tak ułożyć sobie życie by móc spać do południa jeśli ma się na to ochotę.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: