Do Kanady 27

Z daleka od szosy (179)


Mieszkanie na wsi, a właściwie to na bezludziu, bo najbliższy sąsiad znajdował się o pięć kilometrów, miało swoje niezaprzeczalne zalety, ale czasem miało też i wady. W czasach gdy nie było telefonów komórkowych, Internetu ani GPS, czasach chyba niewyobrażalnych dla dzisiejszej młodzieży, sytuacja w której była potrzebna np. natychmiastowa pomoc lekarska stawała się sprawą życia i śmierci.
Nasz syn Marcin, w 1986 roku miał lat 13. Wysportowany, silny, nigdy nie miał specjalnych problemów ze zdrowiem. Aż pewnego dnia , początku lata 1986 roku, Marcin nagle zaczął się skarżyć na intensywny ból brzucha. Jedyne co zjadł to były ciastka „Delicje” z jakąś marmoladą w środku. Nie przejęliśmy się tym specjalnie z Małgorzatą, daliśmy mu krople na żołądek i zajęliśmy swoimi sprawami, gdy nagle Marcin osunął się na podłogę, oczy zamglone, twarz prawie zielona. Nie reagował na pytania. Nie zastanawiając się nawet chwili, upewniłem się tylko czy się czymś nie zakrztusił, złapałem go na ręce, wrzuciłem na tylne siedzenie Fiata126p, i wraz z żoną ruszyłem do najbliższego szpitala. Ten najbliższy szpital to było dwadzieścia kilka kilometrów do Olsztyna.
Całe moje doświadczenie rajdowe skupiło się na tej jeździe. Na półtorakilometrowym dojeździe do szosy samochód jechał częściej bokiem niż prosto, na krętej wąskiej szosie do głównej drogi Olsztyn – Ostróda „maluch” osiągnął swoją maksymalna prędkość 115 km/godz. Rzuciłem tylko okiem w obie strony gdy dojechałem do znaku „stop” i niewiele zwal- niając wpadłem bokiem na główną szosę. Małgorzata siedząca z tyłu z Marcinem płakała. To były czasy gdy furmanki na drogach czy traktory z przyczepami były częstym zjawiskiem, nie do pomyślenia tutaj w Kanadzie. Taka furmanka ukazała się na wyjeździe z ostrego zakrętu. Z przeciwka widać było nadjeżdżający sznur dużych ciężarówek. Nie zwolniłem, gaz przyciskałem mocno do podłogi, zjechałem na wąskie piaszczyste pobocze. Przy nagłej zmianie nawierzchni i dużej prędkości samochodem zarzuciło. Skontrowałem w jedną i drugą stronę, przeleciałem powietrzu nad wybojami i już furmanka została z tyłu a my z powrotem na szosie. Musiałem powtarzać ten manewr jeszcze dwa razy z kolejną furmanką i traktorem z dwoma przyczepami.
W Olsztynie wiedziałem jak dojechać do szpitala. Nie zwracając uwagi na światła, przejechałem kilka czerwonych, patrząc tylko na poprzeczny ruch samo- chodów. Na granitowej kostce samochód przy tej prędkości ślizgał się jak na lodzie. Jechałem jak w transie, jak na żadnym z dotychczasowych rajdów. Na podjeździe szpitala wpadłem pod same drzwi izby przyjęć. Złapałem Marcina na ręce i nogą otworzyłem drzwi. Marcin był nieprzytomny. Krzyknąłem o lekarza. Pielęgniarka kazała mi wypełnić jakiś formularz. Jedno moje spojrzenie spowodowało, że rzuciła wszystko i pobiegła po doktora. Musiałem mieć mord w oczach. W pół minuty znalazł się lekarz i nosze na kółkach. Powiedziałem, co zjadł Marcin. Zabrano go i kazano nam czekać. Po dwudziestu minutach wyszedł lekarz. Marcinowi zrobiono płukanie żołądka, dano kroplówkę, miał zostać na obserwacji. Po trzech godzinach wypisano go już zdrowego. Lekarz powiedział, że tylko dzięki szybkiemu dostarczeniu go do szpitale nie skończyło się to tragicznie. Nie wiem ilu wrogów narobiłem sobie wśród kierowców, furmanów i koni w drodze do szpitala. Nie wiele mnie to w tym momencie obchodziło. Nie zatrzymałbym się wtedy nawet na znaki milicji. Nikomu nie życzę takie uczucia, gdy trzeba się spieszyć by uratować własne dziecko. Co było w tych „delicjach” do tej pory nie wiem. Może salmonella, może co innego. Wyrzuciliśmy je i nigdy już tego produktu nie kupiliśmy.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: