Do Kanady - 18

Z daleka od szosy (170)

Na warmińskich Łopkajnach w połowie lat osiemdziesiątych żyło się z przygodami. Dzisiaj dalszy ciąg.

 

To nie był jedyny wypadek, jaki miał mój Fiat 126p chociaż żaden z mojej winy. Jechałem z Czarnym do Olsztyna coś załatwić. W centrum miasta chciałem skręcić w lewo. Nagle zajechał nam drogę samochód i wyhamował ostro na światłach. Niewiele brakowało, żebym go uderzył. Czarny był zawsze w gorącej wodzie kąpany. Widziałem, co się święci, ale zdążyłem tylko krzyknąć „Nie...” (miało być „nie otwieraj drzwi”). Widziałem w lusterku, że prawym pasem nadjeżdżał szybko samochód. Całe szczęście, że Czarny nie zdążył wysiąść. Chciał pójść nagadać kierowcy, który nam zajechał drogę. Drzwi Fiata pofrunęły uderzone. Na szczęście nie wyrwało z zawiasów, ale wygięło je poważnie. Gdy wróciliśmy na Łopkajny, wziąłem narzędzia, odkręciłem drzwi wraz zawiasami i dałem Czarnemu. Masz, to twoje – powiedziałem. Podszedłem do jego 126p, odkręciłem drzwi, założyłem swoje, a jego do swojego auta. Pasowały jak ulał, tyle, że mój Fiat był pomarańczowy, a jego zielony. Ale to nic. Przygoda trwała…
Jest wczesna jesień 1985 rok. Wracam z trasy po Polsce. Godzina 6:30 rano. Z ulgą skręcam z wąskiej warmińskiej, wijącej się wśród potężnych buków szosy na leśną drogę wiodącą do naszego siedliska. Słońce wzeszło dziesięć minut temu, jest ciepło i przyjemnie. Pachnie świeżą ziemią, lasem, jesienią. Zbliżam się do naszej bramy. Brama znajduje się ponad siedemset metrów od budynków, których nie widać za wzgórzem. Z przeciwnej strony, bardzo powoli, nadjeżdża gazik leśniczego. Dach zdjęty. W środku obok znajomego leśniczego siedzi też znajomy hodowca owiec z niedalekiej (ok. 6 km) wioski Worliny. Gazik porusza się w żółwim tempie. Leśniczy, wychylony przez otwór po zdjętych drzwiach patrzy z uwagą w ziemię. Leśna droga pokryta jest miałkim piaskiem. Liście nie zdążyły jeszcze spaść z drzew. To dopiero połowa września. Zatrzymuję się, oni też. Wysiadam i podchodzę. Co się dzieje? – pytam. Jedziemy po śladach – mówi leśniczy. Coś zagryzło siedem owiec i urwało ogon rozpłodowemu baranowi. Zdrętwiałem. Nasze siedem wilczurów, czy to one narozrabiały? Ślady wielkich, psich, lub wilczych łap prowadzą wyraźnie przez bramę w stronę zabudowań. Dojeżdżamy do domu. Wszyscy jeszcze śpią. Wszyscy oprócz młodych wilczurów, potomków mojego Szeryfa (krzyżówki owczarka niemieckiego i wilka syberyjskiego z warszawskiego zoo) i Czarnego Suni (rodowodowego owczarka niemieckiego).
Młody potomek, też Szeryf (stary zginął rok wcześniej od kuli selekcjonera w pogoni za łanią, pisałem o tym kilka miesięcy temu), poznał mój samochód i przybiegł się przywitać. Uśmiechnięta psia morda szczerzyła zęby w paszczy jeszcze wypełnionej owczą wełną. Trudno o lepszy dowód przestępstwa. Obudziłem Czarnego. Zapomniał uwiązać psy na noc. Poszły przez ogrodzenie na tyłach roz- ległych pól, ale wróciły wygodnie przez otwartą bramę, którą Czarny też zapomniał zamknąć, zostawiając wyraźne ślady na piaszczystej drodze. Żeby chociaż padał deszcz i zmył te ślady, ale Indian i ich taniec na przywołanie deszczu miałem dopiero poznać w przyszłości w Kanadzie. Nawet nie próbowaliśmy się wypierać. Tym bardziej, że hodowca to przecież dobry znajomy i sąsiad. Siedem owiec. W roku 1985 kosztowało nas to prawie 20 tysięcy złotych. Całe szczęście, że rozpłodowy baran, który sam jeden kosztował prawie 30 tysięcy uciekł do jeziora. Psy zdążyły tylko urwać mu ogon, ale ocalał. Co mogliśmy zrobić. Zapłaciliśmy. Kolega przywiózł zagryzione owce na przyczepie traktora. Były przecież teraz nasze. Skóry były dobre, nieposzarpane. Te psie „skurczybyki” zabawiły się dusząc te owce, nie naruszając skóry poza gardłem. Cztery się wykrwawiły i mięso z nich nadawało się do jedzenia. Trzy, niestety nie nadawały się do spożycia, bo były tylko poduszone. Sam zdjąłem z nich skóry, wypatroszyłem, podzieliłem mięso. Cztery były dla nas, trzy na karmę dla psów. Czemu tak? Bo mięso, z którego nie zeszła krew to padlina i nie nadaje się do spożycia. Tak, więc nasza psiarnia jeszcze dostała nagrodę za swoje przestępstwo. No cóż. Skóry daliśmy do wyprawienia i zwróciło nam się siedem tysięcy. Drogie się zrobiły te nasze psy.
Cdn. Marek Mankowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: