•   Saturday, 20 Apr, 2024
  • Contact

Do Kanady - 11

Z daleka od szosy (163)


Opisuję moją drogę przez czas stanu wojennego, co również złożyło się na moją drogę do Kanady, która zaczęła się w sierpniu 1980 roku, gdy pierwszy raz zobaczyłem ten kraj, odwiedzając moją siostrę w Mississauga. Pisałem o tym w poprzednich odcinkach „Do Kanady”.
Teraz jest rok 1984. Przenieśliśmy się w dwie rodziny na Warmię do gminy Gietrzwałd. Siedlisko nazywało się Łopkajny. Tak, tak, nie tylko w Kanadzie można znaleść miejsca „z daleka od szosy”. Tam od szosy było ok. 1.5 kilometra. Od bramy jechało się polną drogą dość ostro pod górę i po 600 metrach pojawiały się zabudowania. Wysoka poniemiecka, wielka piętrowa obora, długi parterowy budynek mieszkalny z pustymi oczodołami okien i budynek mieszkalny z białej cegły, już powojenny, również całkowicie rozszabrowany. Wszystko zarośnięte wysoką trawą wśród 110 hektarów pofałdowanych pól, na których rósł rzepak i żyto. Wszystkie te hektary były ogrodzone wysokim, dwu i pół metrowym płotem z siatki drucianej i drewnianych żerdzi, w którym była tylko jedna brama.
Gdy już tam zamieszkaliśmy to straszyliśmy dzieci, gdy były niegrzeczne, że je poślemy zamknąć bramę. Od domu do bramy było dobre 700 metrów. Zamieszkaliśmy tam latem, początkowo w namiotach. W budynkach okna były wyrwane i szyby pobite. W środku podłoga częściowo zerwana, na poddaszu gniazdo szerszeni. Zaczęliśmy się powoli urządzać.
Najważniejszy był transport, ale z tym mieliśmy najmniejszy problem. Ja miałem Fiata 126p i wojskowego gazika, Czarny miał Fiata 126p, Syrenę Bosto, Volkswagena, gazika i ciężarówkę Lublin z wojskowego demobilu. Na ciężarówce zainstalowaliśmy dużą cysternę i przywoziliśmy wodę do picia i mycia z PGR-u. Na posesji była, co prawda studnia głębinowa z pompą elektryczną, ale pompa nie działała. Prąd załatwiliśmy w pierwszej kolejności. Na posesji był działający transformator na słupie, więc elektryk nie miał problemu z doprowadzeniem prądu do domów. Pompę wyciągnęliśmy ze studni i zawieźliśmy do mechanika do Olsztyna. Obiecał nam naprawę za dwa tygodnie.
W pierwszy weekend postanowiliśmy upiec na rożnie barana. Z zakupem nie było problemów, bo w okolicznych wioskach było wiele stad owiec. Przywieźliśmy barana, oskórowałem go, wypatro- szyłem i zawiesiliśmy go na rożnie nad ogniskiem. Piekł się ten baran przez dwa dni i ciągle był twardy. W końcu poddaliśmy się. Okazało się, że padliśmy ofiarą niewiedzy. Gdy już zapoznaliśmy się lepiej z okolicznymi hodowcami dowiedzieliśmy się, że aby baranina była dobra do jedzenia to jagnię nie może być starsze niż siedem miesięcy. Zapamiętałem to sobie na całe życie.
Lato mijało. Założyliśmy podłogi, okna i drzwi. Doprowadziliśmy rury wodociągowe do domu. Tylko pompa ciągle nie była gotowa. Dzieci (mój Marcin oraz Basia i Agnieszka Czarnego) poszły do szkoły gminnej w Łukcie. Było to 12 kilometrów i początkowo dowoziliśmy je na zmianę, ale gdy zaczęła się praca z pomocami szkolnymi, to bardziej opłaciło się nam wynająć taksówkę z gminy. Marcin lubił czasami wracać piechotą. Chyba po mnie ma to zamiłowanie do wędrówek. Raz przeżyłem chwilę grozy, gdy czekając na niego przy leśnej siatce zaporowej widziałem jak z tyłu za nim na odkrytej polanie przebiega potężny dzik. Nie zawołałem, nie krzyknąłem ostrzeżenia. Nie było tam żadnego drzewa, na które Marcin mógłby uciec. Nie chciałem zdenerwować dzika. Marcin szedł w moją stronę spokojnie nic nie przeczuwając. Złapałem go i przerzuciłem przez płot. Pokazałem dzika. Nie przejął się specjalnie.
Cdn.
Marek Mańkowski

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: