Emigranckie losy - 1

Z daleka od szosy (215)

Chciałbym opowiedzieć dwie historie z życia kilku ludzi. Historie emigranckie, historie prawdziwe, nie opowiedziane przez kogoś, ale takie, w których sam brałem udział. Historie, w których życie ludzkie zmieniło się zupełnie. W pewnym momencie te historie się łączą ze sobą w sposób zupełnie przypadkowy. Pierwsza wydarzyła się w Mississauga, Ontario, w roku 1997.
 Wróciłem właśnie z nocnej zmiany ze szpitala, gdzie wówczas pracowałem, wziąłem psa (śliczny Golden retriver imieniem Shadow) do jeepa i pojechałem z nim do lasu. Las ten znajdował się prawie w środku miasta. Taka enklawa, o której nie wszyscy wiedzieli. Wchodziło się tam ze zwyczajnej osiedlowej uliczki i małego parku, a dalej było kilkadziesiąt hektarów starego dębowego lasu, urwisko i piękna rzeka „Credit River” w wąwozie. Były tam bobry, wilki i jelenie, rzeką dwa razy w roku płynęły w górę ławice łososi. Wspaniale miejsce. Pies mógł się tam wylatać, wykąpać w rzece i nie trzeba go było trzymać na smyczy jak gdzie indziej w mieście, no i raptem dziesięć minut jazdy od mojego domu. Była godzina 6:30 rano, lato w pełni i piękne wschodzące słońce. Wchodzę więc do lasu i zaraz z brzegu spotykam siedzącą na zwalonym pniu młodą dziewczynę. Pies nie zwrócił na nią uwagi, ja tak. Była zapłakana, chociaż chciała to ukryć. Mówię „good morning” pytam, co słychać, udaję, że nie widzę łez. Dziewczyna na to „ I don’t speak English”. Coś mnie tknęło. „Mówisz po polsku” pytam. „Tak”, odpowiada. Wiesz co? - mówię - chodź ze mną na spacer z psem, opowiesz, co się stało. Chyba wzbudzam zaufanie w ludziach albo było jej już wszystko jedno, bo podniosła się i ruszyła ze mną na leśne ścieżki.
A oto jej historia: Mimo 25 lat, jest już rozwódką. Ma córeczkę, która czeka na nią w Polsce. Wyjechała z narzeczonym na trzytygodniowe wakacje do Chicago. Po krótkim tam pobycie, wynajęli samochód i przyjechali do Kanady do Mississauga, by odwiedzić przyjaciół narzeczonego. Ci przyjaciele, małżeństwo, mieszkają w małym kompleksie domów jednorodzinnych przy lesie. Wieczorem było powitalne party, rano mąż szedł do pracy na szóstą. Iwona, bo tak miała na imię dziewczyna z lasu, zeszła na chwilę do piwnicy szukając czegoś do picia. Tam zobaczyła swojego narzeczonego w łóżku z żoną faceta, który właśnie wyszedł do pracy. Przerwała im stosunek. On kazał jej wyjść. Wybiegła z domu nie wiedząc, gdzie idzie i co zrobić dalej. Zbiegło się to z inną tragedią. W Polsce była wielka powódź, a jej córeczka w domu rodziców w Raciborzu, zalanym wodą. Łączności telefonicznej nie było, nie miała żadnych wiadomości o losie córki i rodziców. Nie znała angielskiego, bilet powrotny do Frankfurtu, gdzie dojechali samochodem był z Chicago. Do Chicago 900 km, na karcie kredytowej 50 dolarów, żadnych znajomych, bo ci w Chicago to też znajomi narzeczonego. Jedna rozpacz i koniec świata. Co zrobić? Do narzeczonego nie może wrócić, nie po tym, co zobaczyła i usłyszała... Co z córką i rodzicami? Ostatnie wiadomości to zalane miasto... Domy i ulice pod wodą, zginęli ludzie...
Niewiele myśląc mówię – wiesz co? Zabierz swoje rzeczy, dokumenty, bilet. Poczekam na ciebie w jeepie, pomogę Ci. Już w samochodzie, myślę, nie mogę wziąć jej do domu. Jestem z żoną w trakcie przeprowadzania separacji, to nie jest dobry pomysł by przyprowadzać w takiej sytuacji młodą dziewczynę. Dzwonię do przyjaciół, małżeństwa, znajomych jeszcze z Polski, Magdy i Maćka. Magdę znam jeszcze z liceum, chodziliśmy do tej samej klasy, kochała się w moim przyjacielu, ale to inna historia. Dzwonię więc, przedstawiam sytuację. Maciek mówi – przyjeżdżaj. Zostawiam u nich Iwonę. Mówię, że będę za trzy godziny. Muszę się przespać, choć kilka godzin, po nocnej zmianie w szpitalu. Zresztą teraz i tak wszystko jeszcze pozamykane. Po trzech godzinach jestem u Magdy i Maćka. Iwona przy śniadaniu. W trochę lepszym humorze, widzi, że nie jest sama, to jej dodaje otuchy. Chodź – mowię – jedziemy na lotnisko. Weź bilet, paszport. Na lotnisku kieruję się do British Airlines, na które jest wypisany bilet. Zostawiam Iwonę na krzesełku w poczekalni. Przy biurku siedzi starsza kobieta. Pytam, co zrobić. Bilet jest z Chicago. Nic się nie da zrobić. Termin odlotu można zmienić za dopłatą, ale miejsca odlotu nie. Bilet do Chicago 680 dolarów najtańszy. Niewiele myśląc, opowiadam kobiecie całą historię. O tym, co się wydarzyło, o córeczce i rodzicach na zalanych powodzią terenach i ich nieznanym losie. Gdy mówi się prawdę, to tę prawdę słychać. Widzę, jak kobieta ma coraz większe oczy i jak ukazują się w nich łzy... Sięga po bilet Iwony, coś pisze, coś wystukuje na klawiaturze komputera. Trwa to chwilę, wreszcie mówi cicho: nie mów tego nikomu, bo stracę pracę, ta dziewczyna ma odlot za cztery godziny, tutaj z Toronto. Nie dziękuj, przeżyłam podobną historię, kiedyś dawno... Odwraca się, sięga po chusteczkę... Biorę bilet, wychodzę. Chodź idziemy – mówię do Iwony. Przez szybę widzę drgające ramiona starszej kobiety z British Airlines i chusteczkę przy oczach... Iwona leci do Polski. Ale to jeszcze nie koniec...
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: