•   Wednesday, 01 May, 2024
  • Contact

Prosty plan - Aconcagua (3)

Agata w górach

"Podróż nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca."- tak pisał Ryszard Kapuściński w swojej książce pt. “ Podróże z Herodotem”.

(...) Siedzimy więc czekając na wiadomości, jakiekolwiek informacje, bo choć poznaliśmy się dopiero przed paroma dnia, to jednak stanowimy grupę, która niestety zaczyna się kruszyć.
Wieczorem dowiadujemy się, że z kolegą wszystko jest w porządku. Chwilowa niewydolność organizmu. Spotkamy się z nim w Mendozie, po wyprawie i razem poznawać będziemy zupełnie inne zakątki Argentyny.

Tymczasem siedzimy w Plaza de Mulas. Mamy tutaj dzień aklimatyzacji. Czyli nie robimy nic, oddychamy. Siedzimy, czekamy... ktoś robi sobie krótki spacer, inni drzemią, jeszcze inni przeglądają internet, wysyłają wiadomości do najbliższych.
Z Magda i Ewą w ramach nicnierobienia idziemy na długi spacer, odwiedzamy opuszczony hotel, brniemy przez lodowcowe błoto. Tych zamarzniętych fragmentów lodowca jest coraz mniej.
Czekamy, mało gadamy. Patrzymy na innych wędrowców, którzy jak mrówki pną się po zboczu Aconcagui w stronę Canady – obozu nr 1. To strome podejście budzi w nas niepokój. To taki strach przed nieznanym, przed niewiadomą.
W nocy nad obozem przechodzi potężna wichura, która niszczy część namiotów. Wiatr nie słabnie rano, a my podejmujemy decyzje, że zostajemy w bazie jeszcze jeden dzień, czekamy, aż podmuchy ustaną, a góra będzie dla nas łaskawsza.
Siedzimy więc kolejny dzień, nic nie robimy, czekamy...
Aż w końcu następnego dnia ruszamy i chciałabym napisać, że wybiegliśmy w te góry zmęczeni czekaniem i oczekiwaniem, że ruszyliśmy z kopyta silni nagromadzoną energią, która poniosła nas niepostrzeżenie do obozu pierwszego, jednak żadna z tych relacji nie była prawdziwa.
Po długim pakowaniu i przepakowywaniu toreb i plecaków, jedyni decydują się, że skorzystają z pomocy tragarzy, inny biorą życie na klatę, czyli plecak załadowany po brzegi na plecy i tak postanawiają się wspinać ku szczytowi.
Idę z pełnym plecakiem, chcę spróbować swoich sił. Chcę choć przez chwilę zmierzyć się w pełni ze swoimi możliwościami. Plecak mam tak ciężki, że co prawda mogę się z nim poruszać, ale nie jestem w stanie, bez pomocy zarzucić go sobie na plecy. Z obozu drugiego do trzeciego i później w dół, do bazy korzystam już z pomocy portera, choć i tak po oddaniu wielu gratów plecak nie jest leciutki, a jedynie lżejszy.
Zabrałam niewiele, ale nawet to niewiele waży całkiem sporo. Wraz z rzeczami najbardziej potrzebnymi musimy mieć z sobą spory zapas wody, a tej w ciągu dnia wypijamy około 6 litrów. Wszystko przez suche powietrze i wysokość. Przyjmowanie dużej ilości płynów pomaga w oswajaniu organizmu z coraz to większa wysokością.
Po kilku godzinach ostrej drogi pod górę docieramy do Canady, czyli pierwszego obozu na zboczu Aconcagui - 4900 m.n.p.m. Wita nas niemalże kamienisty płaskowyż z piękną panoramą gór. Tutaj spędzimy dwie noce, choć następnego dnia zaniesiemy część naszego depozytu do kolejnego obozu.
Warunki robią się coraz trudniejsze. W nocy temperatura spada poniżej zera, wieje niemalże nieustannie, każde nawet najsmaczniejsze przekąski tracą smak, a woda już nie osiąga temperatury wrzenia. Wysokość zabiera wszystkie smaki i zapachy.
Na szczęście mamy piękną pogodę. Promienie słońca najpierw, o poranku rozpuszczają zamarzniętą wodę, a później wszystko inne. Myśli w ciągu dnia też robią się lżejsze i spokojniejsze. Jednak wieczór i noc przynoszą kolejną dawkę obaw i niepewności.
W Nino de Condores czyli w obozie nr 2 spędzamy dodatkowy, aklimatyzacyjny dzień. Przechadzamy się po okolicy, choć tak naprawdę stawiamy kilka kroków w jedną i drugą stronę. Wysokość osłabia organizm, nie wykonujemy żadnych zbędnych ruchów. W słowach też jesteśmy oszczędni. Rozmawiamy tylko o wejściu na szczyt. Pojawiają się pierwsze wątpliwości czy warto się tak męczyć, czy rzeczywiście jest w nas siła i determinacja wystarczająca na zdobycie wierzchołka.
Góry weryfikują wszystko. Siłę zarówno tę fizyczną jak i psychiczną, nie oszczędzają organizmu. Niestety organizm Ewy powiedział zdecydowane NIE i musi zawróci z drogi pod górę. Czekać będzie na nas w Plaza de Mulas, na wysokości, na której może oddychać łatwiej i swobodniej.
Wysłuchujemy dyrektyw Lukasa dotyczących ataku szczytowego. Jego słowa nie brzmią jak zachęta do zdobycia góry, raczej jak komendy wojskowe, których można się przestraszyć. Nie uspokajają mnie jego wytyczne. Potęgują strach i zniechęcają, a przecież przyjechałam tu z olbrzymią chęcią zobaczenia świata z najwyższego punktu w Ameryce Południowej.
Skąd biorą się w głowie wszystkie wątpliwości i strach? Może dlatego, że w nocy śniła mi się moja uśmiechnięta córka, która tym uśmiechem być może chciała mi coś powiedzieć. Może strach wzbiera z każdym osiąganym metrem, kiedy to organizm zaczyna mówić, że hola hola, może już wystarczy tych spacerów w górę. Może dlatego, że nie wszyscy pójdą na sam szczyt. Część osób już podjęła taką decyzję, a ja przecież nie jestem silniejsza od nich, więc może i ja powinnam zrezygnować.
Ostatecznie dochodzę do obozu 3 – Berlin 5910 m n.p.m i tu zostaje. Nie podejmuję ataku szczytowego. Coś mnie stopuje, a ja poddaję się temu podświadomemu dzwonkowi alarmowemu – stop.
Na szczyt próbują wejść trzy osoby, niestety nikomu nie udaje stanąć na wierzchołku góry.
Można uznać to za porażkę, bo przecież wielu wspinaczy stanęło tego dnia na szczycie, ale myślę, że wielką umiejętnością jest z porażki uczynić przygodę. Wziąć tę niełatwą sytuację za rogi i przekuć w sukces. Wszak nie wszyscy wyruszają w drogę, chociaż o tym marzą. Nie wszyscy wstaną z kanapy, wyjdą z domu, choć śnią im się zbocza gór.
My podjęliśmy wyzwanie. Jednych góra zatrzymała tuż przy wejściu, innych w pół drogi, innym pozwoliła na więcej, ale wszyscy mieliśmy ten niesamowity zaszczyt poznać Aconcaguę.
W dół wracamy w nienajlepszych nastrojach, choć szczęśliwi, że za parę godzin będzie oddychać nam się lżej, weźmiemy pierwszy od wielu dni prysznic, a wieczorem napijemy się smacznego, argentyńskiego wina.
Przy obozie nr 2 robię sobie pamiątkowe zdjęcie z Lukasem i Nilsem, żeby móc od czasu do czasu, w szare dni, popatrzeć sobie na twarze tych dwóch lekkoduchów, dla których żadna sytuacja nie była problemem.
Przewodnik zakłada mi opatrunek, daje przeciwbólowe leki i staramy się kroczyć w dół. W tym czasie Magda bierze resztę grupy i schodzą do base campu. Ja zaczynam walkę z każdym krokiem. Chcę schodzić, bo pomoc przyszłaby do nas za 5-6 h, a siedzenie na tym wietrze, wśród kamieni byłoby bardziej nie do zniesienia niż powolna wędrówka. Niestety, na lewą nogę niemalże nie mogę stanąć, co kilka kroków przystaję i z przerażeniem myślę o wielu godzinach schodzenia z tą uszkodzoną nogą. W pewnym momencie Lukas z Nilsem wpadają na tyleż szalony co genialny pomysł. Sadzają mnie na macie do spania i jak na sankach ciągną po drobnych kamieniach w dół. Sytuacja z dość poważnej robi się zabawna. Sunę więc w dół zakurzona całkowicie, od czasu do czasu jedynie przechodząc parę kroków. Pod koniec zjazdu dociera pomoc, przychodzi lekarz i porterzy. Umieszczają mnie w specjalnych plastikowych noszach, a ja leżąc sobie jak w rynience czuje się absolutnie bezwolna. Nic ode mnie nie zależy. Mogę tylko leżeć i patrzeć w niebo.
Gdy docieramy do bazy, dostaję jeszcze więcej leków przeciwbólowych, nowy, profesjonalny opatrunek i decyzję lekarza, że jutro lecę helikopterem w dół, a później samochodem do szpitala w Mendozie.
Wieczór spędzam więc z cała naszą grupą ciesząc się końcem trekkingu. Co prawda oni mają jeszcze do przejścia prawie 30 km, ale ten wieczór to już powolne żegnanie się z górami. I choć nie ma rozmów do późna to i tak, każdy tej nocy śpi spokojniej.

Agata Kusznirewicz

cdn

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: