Prosty plan - Aconcagua (2)

Agata w górach

Podróż nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca."- tak pisał Ryszard Kapuściński w swojej książce pt. “ Podróże z Herodotem”.
(...) Oczywiście miałam obawy przed poznaniem nowych ludzi. Zawsze je mam. Znałam tylko Magdę, która poprowadziła mnie kilka lat temu przed majestatyczne oblicze K2. Reszta grupy to obcy mi ludzie, z którymi wymieniłam przed wyjazdem jedynie kilka informacyjnych smsów.
Wszyscy spotykamy się w Mendozie, stąd już tylko 4h do Las Cuevas i parku gdzie ma zacząć się nasza przygoda.
W międzyczasie dzwonię kilka razy do Justyny. Opowiadam jej o wszystkim co w koło. Podświadomie zabieram ją w tę podróż. Ona zmaga się z pochmurnym styczniem w Toronto, a ja z zupełnie inną pogodą w Argentynie. Dzięki internetowi kontakt będziemy mieć przez cały wyjazd.
W Mendozie nasz przewodnik sprawdza sprzęt, odzież i nastawienie do całej wyprawy. A my przy słynnym argentyńskim winie pomału się poznajemy.
Gdyby nie wielkie wyprawowe torby w domu, który wynajęliśmy na ten początkowy okres, nic nie świadczyłoby o tym, że za kilka dni stawiać będziemy pierwsze kroki na zboczach Andów.
Okazuje się, że moje buty na atak szczytowy są za cienkie, muszę wypożyczyć grubsze, większe. Jedziemy więc do wypożyczalni gdzie znajduję buty wyprawowe, potrójne, w rozmiarze 43, pasujące idealnie. W takich butach ludzie wchodzą na Mount Everest. Czuję się więc trochę onieśmielona tą myślą.
W letniej sukience z buciorami w dłoni zaczynam czuć pomału ekscytację tym co ma za parę dni nastąpić.
A za parę dni meldujemy się w Las Cuevas. Tutaj przez dwa dni będziemy się aklimatyzować, poznawać żwirowe zbocza argentyńskich gór i na tyle na ile jest to możliwe przyzwyczajać się do andyjskich wiatrów.
Pamiętacie jak mówiło się kiedyś - wieje jakby się ktoś powiesił? Tutaj chyba co rusz ktoś podejmuje taką próbę i to zbiorowo, bo wiatr huczy nieustannie.
Grupa w spięciu i napięciu trwa w oczekiwaniu na pierwsze spotkania z górami. Czuję strach i niepewność sączącą się od moich współtowarzyszy. Rozmawiamy mało, raczej zdawkowo, pogrążeni w swoich telefonach, wysyłając kolejne wiadomości do najbliższych, że jeszcze nas z drogi nie zwiało, że humory mamy dobre, a jedzenie smaczne. Tylko sen coraz bardziej poszarpany, w który wdziera się niepokój przed niewiadomym, przed górami, przed drogą.
Mirador del Tolosa to pierwsze szczyt jaki zdobywamy podczas tej wyprawy. Usytuowany jest na wysokości 4120 m n.p.m, wita nas kurzem i wiatrem. Wchodzenie było żmudną wspinaczką pod górę, kiedy to myśli biły się z wiatrem. Schodzenie z takich żwirowych zboczy to właściwe ześlizgiwanie się po kamieniach, męczące i wymagające sporej koncentracji. Potknięcie zazwyczaj kończy się długim ślizgiem w dół, niemalże jak na śniegu.
Drugi, aklimatyzacyjny dzień to wielogodzinny marsz po płaskim terenie z ostrym podejściem pod górę. Tym razem zdobywamy Pedro Zanni 4200 m npm.
Droga nam się dłuży. Zaczynamy wspólnie śpiewać, przypominając sobie wszystkie przeboje lat minionych. Z pierwszymi wersami wielkich szlagierów nie mamy problemu, gorzej z dalszym tekstem. Nie zraża nas to wcale, śpiewamy tyle ile znamy, a czego nie znamy to sobie dotralalamy.
Szybko okazuje się, że nie wszyscy są wielkimi fanami zbiorowego śpiewania. Jedni więc biegną przodem, podczas gdy reszta urządza sobie galę piosenki znanej i mniej znanej, w drodze.
W schronisku uzupełniamy nasze telefoniczne playlisty, tak żebyśmy mogli kontynuować ten radosny śpiew na dalszych etapach naszej wędrówki.
Niestety, nigdy później nie udało nam się wskrzesić w sobie ducha zespołu muzycznego. Silny wiatr, wykańczająca wysokość i zmęczenie wyciszają nas.
Po kilku dniach ruszamy w końcu do prowincyjnego parku Aconcagua, który wita nas przepiękną twarzą tej góry. Ciężko uwierzyć, że dotrzemy tam niebawem. Góra wydaje się bardzo odległa, olbrzymia i zupełnie niedostępna. Kłaniam jej się nisko na początek, prosząc o wyrozumiałość, bo cóż to za bezczelność ze strony człowieka naruszać jej spokój i majestatyczność. Jednak coś pcha nas do niej bliżej i bliżej, a później w górę, w stronę szczytu.
Najbardziej popularną trasą na szczyt jest droga normalna startująca w Horcones położonym na południe od Aconcagui, przez base camp Plaza de Mulas oraz obozy Nido de Condores i Cólera, choć my ostatni obóz rozbijamy w bazie Berlin.
Szlak ten obchodzi cały masyw od zachodu, by finalnie wprowadzić na główny wierzchołek od północnego- zachodu.
Zdobycie Aconcagui, ze względu na jej wysokość, to już poważne wyzwanie, ale możliwe dla ambitnego turysty.
Jak sie później okazało wyprawa dla jednych była weryfikacją możliwości i wytrzymałości, innym rozbudziła górskie apetyty.
Wędrówkę ku górze rozpoczynamy trzygodzinnym marszem do Confluencia – 3300 m.n.p.m. Idzie się świetnie w wietrze i słońcu. Wygłupiamy się z Magdą ile się da, rozganiamy posępną powagę grupy. Droga to najpiękniejsza rzecz jakiej można w górach doświadczyć, niezależnie od tego czy poprowadzi na szczyt, czy też urwie się nagle i zmieni kierunek. Tylko od nas zależy, jak ją wykorzystamy, jak wykorzystamy ten olbrzymi przywilej obcowania z nią.
Ja z tej niełatwej drogi postanowiłam wyciągnąć jak najwięcej radości. Starałam się przez cały czas wypełniać wszystkie cząsteczki mojego człowieka tym ogromem szczęścia, żeby później móc z tego czerpać dużymi łyżkami.
W bazie Confluencia przechodzimy pierwsze, rutynowe badania, i choć przekonani jesteśmy o swoim dobrym stanie zdrowia, to jednak w namiocie medyków wyczuć można lekką nerwowość. Saturacja i ciśnienie w normie, a więc wszyscy idą dalej – pierwszy egzamin na zdrowego człowieka zdany.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kolejnego dnia idziemy na lekko, bo nasze bagaże będą nieść muły. Ruszamy do Plaza de Mulas 4300 m. Do przejścia jest około 15 km, z czego ponad połowa wiedzie niemal płaskim pustynnym dnem doliny Horcones. Ostanie godziny to podejście na wysokość 4300 m do – bazy, z której rozpoczniemy właściwe zdobywanie Aconcagui. Nasza trasa na szczyt, wiedzie więc najprostszą z możliwych dróg: Confluencia, 3400 m, Plaza de Mulas, 4300 m, Canda, 4900 m , Nino de Condores 5550m Berlin, 5910 m , ACONCAGUA, 6962 m.
Ruszamy ku wielkiej przygodzie doliną Horcones, a ja po raz pierwszy w górach słucham muzyki. Wkładam słuchawki i odpalam najbardziej radosną playlistę jaką posiadam. Idę tanecznym krokiem dalej i dalej. Ta muzyka, która mi towarzyszy przy poznawaniu surowych zboczy Andów towarzyszyła mi w biegach przygotowujących do tego wyjazdu. Idę więc naładowana muzyczną energią i spoglądam w lazurowe niebo. Nie widać ani jednej chmurki, tylko wiatr przypomina nam o tym, że za chwilę wszystko może się zmienić.
Droga jest długa, ale nie męcząca. A może to radość bycia w tak pięknych okolicznościach przyrody sprawia, że nie czuję, że na dwóch stopach zrobiły mi się monstrualne odciski, bo poprzedniego dnia związałam za mocno buty i teraz ignoruję ten ból. Idę i uśmiecham się do tych surowych skał.
Nie wszyscy jednak mają taką siłę i radość w sobie. W pewnym momencie jeden członek naszej, w sumie niedużej, bo ośmioosobowej drużyny słabnie, traci miarowy oddech, jednak po dłuższym postoju rusza dalej. Podejmuje trud, mierzy się z drogą, chodź idzie dużo wolniej niż Lukas, który wyznacza niespieszne, choć miarowe tempo.ce
Wolniej idzie z nim Bartek i Magda, a także drugi z naszych przewodników Nils, który dołączył do nas w górach. Szybko tracimy ich z oczu. Suniemy do przodu, znudzeni długą drogą. Jednak gdy na horyzoncie zaczynają pojawiać się pierwsze namioty odzyskujemy wigor i z ochotą przyspieszamy kroku. Tuż przed wejściem do obozu Plaza de Mulas mijamy biegnących w dół lekarzy.

Zaczynamy się domyślać, że taki widok nie wróży nic dobrego, a na miejscu nasze przypuszczenia się potwierdzają. Chłopak, który najpierw zasłabł, po dłuższym marszu zaczął tracić przytomność, niezbędna była interwencja lekarzy.
Czekamy na informacje pełni niepokoju i smutku. Kiepsko zaczyna się ta przygoda. Worek niepokoju o kolegę wypełnia się szybko, a wieści nie nadchodzą. W końcu do mesy wpada Magda, szuka osobistych rzeczy chorego kolegi, który za chwilę odleci helikopterem do szpitala.
Agata Kusznirewicz
cdn

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: