W poprzek Kanady – 27

Z daleka od szosy (277)


Po ostatniej podróży na zachód pojechaliśmy z Walerym jeszcze raz na wschód. Podstacje się powiększyły o kolejne unity, aż do Villeroy niedaleko Quebec City. Opisywałem już tę trasę więc nie będę do tego wracał. Było to na przełomie kwietnia i maja 2000. Lato mijało bez większych wypraw i dopiero na początku września wydarzyło się coś znowu. Awaria systemu na podstacji w Cazalet. Cazalet to mała wioska w Saskatchewan, niedaleko granicy z Albertą. Tak mała, że nie ma jej nawet na mapie. Plan był taki, że polecę do Calgary samolotem rejsowym, tam wynajmę samochód i pojadę ok. 550 km do podstacji, naprawię ją i wrócę spowrotem samolotem z Calgary. Było to tuż przed Labour Day na początku września. Wylatywałem w piątek, powrót samolotu miałem we wtorek, po „long weekendzie”. Zakładaliśmy, że trzy dni powinno na tę naprawę wystarczyć. Myliliśmy się. Lot do Calgary minął bez przeszkód. Gdy wylądowałem było jeszcze rano. Samochód odebrałem z wypożyczalni AVIS. Był to nowy Intrepid. Zapakowałem bagaż i ruszyłem by najpierw zarezerwować hotel. Było już za późno na jazdę do Cazalet. Połaziłem trochę po mieście, wróciłem do hotelu i poszedłem dość wcześnie spać. Już o czwartej rano byłem na nogach i niedługo potem w drodze. Świetnie się jeździ po preriach. Zwłaszcza samochodem, który w miarę nabierania prędkości coraz lepiej trzyma się szosy, a taki jest właśnie Intrepid. Karoseria wymoldelowana jak kropla wody powodowała, że auto przy dużej prędkości (nie powiem, jakiej bo to już kryminał) trzyma się drogi jak przylepione. Gdy wjechałem do Saskatchewan zaczęła się ulewa i tak już trwało do samego Cazalet. Na podstacji problem okazał się niewielki. Usunąłem go w dwadzieścia minut. Niestety dotyczył zewnętrznego zamka i większość czasu musiałem spędzić na zewnątrz w ulewnym deszczu. Przemokłem tak, że nie było na mnie suchego miejsca. Nie było ciepło. Mimo, że ciągle lato, temperatura spadła do 11 stopni C. Zmieniłem bieliznę, spodnie i koszulę. Nie miałem kurtki, nie myślałem, że będzie mi potrzebna. Dopiero wracając do Calgary kupiłem ją sobie i okazało się, że dobrze zrobiłem. W Calgary byłem późnym popołudniem w sobotę. Bilet na samolot był dopiero na wtorek rano i nie dało się tego zmienić. Musiałem weekend spędzić w Calgary. Przyjaciela, który tam mieszka nie było. Pojechał z dziećmi w góry. W hotelu na stoliku leżały różne broszury reklamujące warte zobaczenia miejsca. Jedna z nich reklamowała „Rafter Six Ranch”. Miejsce u podnóża Gór Skalistych, ok. 90 km od Calgary. Rancho, na którym według broszury kręcono większość westernów, nawet tych z Johnem Wyanem. 90 km to niewiele. Postanowiłem tam pojechać następnego dnia. Teraz był już wieczór i musiałem koniecznie, ale to KONIECZNIE odwiedzić pewien bar, który znałem z porzedniego pobytu. Jest to prawdziwy kowbojski saloon. Za barem stoi prawdziwy cowboy, mocno utykający, bo złamał biodro na rodeo. Ale nie on był najważnieszy tylko śliczne kowbojki kelnerki w czarnych kapeluszch, kamizelkach i bardzo krótkich spódniczkach. Niestety nie był to czwartek, kiedy serwują tam żeberka w wiaderkach za jedyne $4.50. Wiaderka są spore, żeberka, a właściwie żebra są wołowe i wielkie i pyszne. No, ale jedzenie to nie wszystko. Widok kowbojek i piwo wynagradzało wszystko. Do tego stopnia, że nawet wziąłem się za naukę „square dance”. I było warto. Rano jak nigdy wstałem późno. Chyba była już 11:00. Przypomniałem sobie o wyprawie do Six Raft Ranch. Była niedziela, piękne słońce i jazda była prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza, gdy na horyzoncie ukazały się majestatyczne Góry Skaliste. Ze znalezieniem tego miejsca nie było kłopotu. Tablica przy zjeździe z autostrady, potem wąska asfaltowa droga, potem szuter i wreszcie wjazd na rancho, tak znaną z filmów bramą. Warto było tu przyjechać. Majestatyczne góry, rzeka płynąca głęboko w dole, corral ze stadem mustangów.  Wszedłem do środka, okazało się, że mimo odbywającego się właśnie dzisiaj ślubu i wesela mają jeszcze jeden wolny pokój. Cena jak w hotelu w Calgary, więc się nawet nie zastanawiałem. Co za różnica dla firmy, gdzie mieszkam tak długo jak nie kosztuje to wiele więcej. Jeszcze tylko zapisałem się na następny dzień na jazdę konną przez góry. 40 dolarów za trzy godziny jazdy to niezła cena. Było już późne popołudnie więc poszedłem na obiad. Nie mogłem się powstrzymać by nie zamówić steku z bizona. Był super.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: