W poprzek Kanady - 15

Z daleka od szosy (265)


Jak do tej pory przepracowaliśmy 51 godzin w ciągu trzech dni, wliczając w to jazdę i taki odpoczynek był niezbędny. Do Yorkton dotarliśmy równo o północy. W hotelu przywitała nas przemiła dziewczyna. Nie pamiętam jej imienia, ale Walery na pewno pamięta, bo przegadał z nią kilka godzin jak by nie był na nogach od 18.
Obiecałem, że nie powiem jego żonie. Dziewczyna urodziła się na preriowej farmie i całe życie spędziła w Sakatchewan. Jej marzenie to wyjechać gdzieś i poznać świat, może zrobić jakąś karierę, ale uważa że nie może opuścić rodziców, ani swojego chłopaka z którym ciągle „drą koty” i ten wyjazd chyba już na zawsze pozostanie w sferze jej marzeń. Gdy rok później jechałem znowu przez Yorkton, dziewczyna ciągle tam była i ciągle marzyła i chociaż chłopak wyjechał to ona ciągle czuje, że nie może bo musi być tu dla rodziców gdy się zestarzeją. Chyba z tego właśnie powodu wiele farm jest ciągle zaludnionych. Dzieci tutaj czują wielki związek ze swoimi rodzicami i rodzeństwem. Chyba tylko z takim charakterem można przetrwać długie preriowe zimy odcięci od świata przez zaspy, gdy do najbliższego sąsiada trzeba jechać nieraz kilkadziesiąt, w najlepszym przypadku kilkanaście kilometrów. Oczywiście czasy się zmieniły. Najpierw pociąg, później samochód spowodowały, że odległość przestała mieć specjalne znaczenie, ale więzi rodzinne pozostały w charakterze tych preriowych osadników, wśród których jest również ogromna rzesza Polaków. Pobudka jutro o 06.00 i całe prerie przed nami...
7 marzec 2000 rok, Yorkton, Saskatchewan. Wstajemy. Na dworze szarówka. Zimno. Nie chce się wstać ale trzeba. Snu mieliśmy niewiele. Prysznic pomaga. Szybkie śniadanie w hotelu, ustalenie planu dnia i w drogę. Tym razem niedaleko. Springside gdzie jedziemy najpierw znajduje sie tylko 25 km na północny zachód od Yorkton. Z hotelu wyjeżdżamy o 08.00. Na miejscu jesteśmy już o 08.30.
To nie moja dobra pamięć powoduje, że tak dokładnie pamiętam daty i godzinę. Mam przed sobą notatki z dokładnym zapisem godzinowym dnia z każdego wyjazdu. Było to potrzebne do późniejszego raportu. Teraz przydaje mi się do odświeżenia pamięci.
Springside to typowe preriowe miasteczko. Stacja kolejowa, spichlerz przy torach, odrapany hotel i mały sklep. Na „naszej” podstacji okazuje sie , że brakuje baterii do zabezpieczenia systemów, które były wysyłane razem z unitami. Na szczęście mamy zapasowe. W trzech drzwiach pomylone przewody do elektrycznych zamków. Zakładał to inny kontraktor jeszcze w Mississauga. Teraz trzeba wszystko zmieniać. Mimo to o 12.30 jesteśmy w drodze do Mozart. To miasteczko powstało w 1909 roku gdy dotarła w to miejsce kolej. Inżynierowie, którzy mieli kwaterę na farmie Lung, dali pani Juli Lung przywilej nadania imienia nowemu miateczku. Pani Lung nazwała je Mozart od imienia kompozytora. Ciekawostką jest, że każda ulica w tym miasteczku, po dziś dzień nosi nazwę jakiegoś sławnego muzyka czy kompozytora. Oprócz tego oczywiście miasteczko ma stację kolejową, spichlerz i sklepik. Docieramy tam o13.30. Na „naszej” podstacji znowu błędne przewody przy drzwiach. Chyba byłoby lepiej gdyby tego w ogóle nie robili przedtem. Więcej czasu zajmuje wymiana niż zakładanie nowego. Godz. 18.00. Ruszamy dalej, tym razem do Marchwell. Cofamy się, bo Marchwell znajduje się z drugiej strony Yorkton, ale dzięki temu możemy znowu przenocować w Yorkton, z czego bardzo cieszy się Walery. Do przejechania mamy 211 km, zajmuje mi to dwie godziny. Drogi preriowe są gładkie, proste i radar nie ma się gdzie schować. Instalację zaczynamy o 20.00. Jest już ciemno, ale oczywiście widać spichlerz przy torach. Kończymy o 23.30 i godzinę później jesteśmy znowu w Yorkton. Dziewczyny tym razem nie ma na zmianie i smutny Walery idzie szybko spać. Ja też, bo jutro, a właściwie już dzisiaj znowu wstajemy o 06.00.
O 07.00 ruszamy w drogę.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: