Ontaryjskie przygody - 9

Z daleka od szosy (230)


Jest rano. Słoneczny śnieżny dzień. Listopad 1989 r. Chociaż droga kompletnie pokryta śniegiem, tym razem nie mam kłopotu z przejechaniem wąskiego długiego mostu na rzece Magnetowan i wjeździe na przeciwległe wzgórze. Śnieg był odgarnięty przez pług i mimo niskiego zawieszenia w moim osobowym, prawie sportowym Plymouth Turismo, tym razem nie szorowałem podwoziem po kopnym śniegu jak kilka dni temu gdy tu przyjechałem. Dojeżdżam do Burk’s Falls. Mała restauracja na głównej ulicy serwuje śniadania już od siódmej rano. Trzy sadzone jajka, kilka pasków dobrze przysmażonego boczku, pieczone ziemniaki, brązowe tosty i dżem. To zdecydowanie bije na głowę zupę chińską z torebki z wkładką z kiełbasy z Polcanu z Mississauga, którą żywiłem się przez ostatnie trzy dni. Do tego kawa z dolewką i ruszam na południe. Niedaleko, tylko dwadzieścia kilka kilometrów do Novar. Tam skręcam w prawo na wschód z nadzieją, że dobrze pamiętam drogę do „cottage” Lawrenca, przyjaciela z pracy w szpitalu, który poluje tam z bratem i kolegami. Wcześniej zapraszał mnie bym koniecznie zajrzał. No, więc taki mam zamiar. Czy się uda zobaczymy. Szutrowej drogi jest tam ok. 15 kilometrów. Potem pamiętam z wizyty latem, że w bok odchodzi wąska droga, właściwie tylko koleiny i po ok sześciu kilometrach przez las i porębę dojeżdża się do leśnej kabiny. Jest tam właściwie tylko jedno rozwidlenie, na którym się można pomylić i zamiast do kabiny dojedzie się do pustego, zarośniętego brzegu jeziora. To było latem, gdy na porębie niedaleko kabiny ustawialiśmy przyrządy celownicze na swoich karabinach. Pamiętam, że mimo huku strzałów, przyszedł do nas malutki chipmunk, zupełnie jak z kreskówki Disneya i łaził sobie po nodze leżącego i strzelającego Lawrence. Puszcza kanadyjska jest pełna różnych dziwów. No, ale to było latem. Teraz jadę zaśnieżoną drogą, na szczęście tutaj też przeszedł płóg, ale nie wydaje mi się by odśnieżył również wąski dukt leśny wiodący do Lawrence. Postanawiam zostawić samochód przy jednym z domków letniskowych, pojawiających się co jakiś czas przy drodze. Zajeżdżam na podwórze jednego z nich i idę zapytać czy mogę zostawić samochód na dzień lub dwa. Nie ma problemu. Wyciągam przygotowany wcześniej plecak i broń. Ruszam w ponad pięciokilometrową wędrówkę bez pewności czy znajdę cel. Po prawej stronie drogi zauważam coś, co może być duktem leśnym. Nie ma śladów samochodu, ale nic dziwnego. Lawrence z bratem i kolegami mieli przyjechać parę dni przed sezonem by zrobić „scouting” czyli szukanie śladów, więc było to jeszcze przed śnieżycą. Skręcam z drogi i idę powoli przez kopny śnieg. Mimo lekkiego mrozu szybko robi mi się gorąco. Kombinezon, plecak, nabity karabin w ręku. Do tego słońce, które może za bardzo nie grzeje, ale zawsze. Te pięć kilometrów na pewno dobrze da mi się we znaki. I dało. Ale zapomniałem o tym wszystkim, bo gdy wyszedłem na porębę, którą rozpoznałem z letniego przestrzeliwania broni i przystanąłem dla odpoczynku, w oddali, pod ścianą lasu zobaczyłem piękną łanię. Stała tam z podniesioną głową i strzygła wielkimi uszami. Patrzyła w moją stronę, ale jeszcze mnie nie widziała, bo ogon nie sterczał w górę. Odległość ok. 100 metrów. Bardzo powoli podniosłem broń do ramienia. Nawet nie myślałem by zrzucić plecak. Na pewno łania zobaczyłaby ruch i znikła w ścianie lasu. Odciągnąłem kurek spustowy, przesunąłem bezpiecznik, nabój miałem na szczęście wprowadzony do komory nabojowej. Zgrałem muszkę i szczerbinkę tuż za łopatką łani, powoli pociągnąłem za spust. Huk! Przeładowałem momentalnie. Widzę, że łania zachwiała się i skoczyła w bok. W tym samym momencie oddałem drugi strzał. Padła jak podcięta. Teraz dopiero dotarło do mnie, co się właśnie stało. Moja pierwsza łania w Kanadzie. Szkoda, że nie jeleń, było by poroże, ale za to mięso lepsze. Z tego miejsca do domku Lawrenca nie było nawet kilometra. Postanowiłem zająć się łanią. Umiałem patroszyć zwierzę. W Polsce w czasie kartek na mięso często kupowałem całego świniaka, jagnię czy nawet cielaka na wsi. Przewróciłem łanię na grzbiet. Widziałem, że jedna kula przeszła przez kręgosłup. To dlatego tak padła na miejscu. Już zacząłem patroszenie, już opróżniłem wnętrze, gdy usłyszałem w oddali głosy a zaraz potem ujrzałem cztery postacie w kamuflażowych kurtkach i z bronią. Hey! Zawołał jeden z nich. Co tu robisz!? To prywatny teren!?. W tym momencie rozpoznałem Lawrenca, a on mnie. Marek! Wrzasnął głośno. To przecież niemożliwe! Skąd tu się wziąłeś? I jak ci się udało spotkać to zwierzę? My tu polujemy od czterech dni i nic. Nic się nie rusza, bo śnieg świeży i głęboki. Szybko znaleźliśmy i wycięliśmy prostą mocną żerdź, powiesiliśmy na niej wypatroszoną łanię i ruszyliśmy do Lawrenca domu. W pięciu było łatwo. Zmienialiśmy się co kilkadziesiąt metrów. Uczciliśmy moją zdobycz obficie kanadyjską whisky. Tego dnia już nikt nie polował. Następnego dnia, dobrze przed świtem ruszyliśmy na stanowiska. Ja poszedłem na znaną mi porębę, inni mieli swoje ustalone wcześniej. Ledwo tylko się rozjaśniło, gdy usłyszałem strzał. Tylko jeden. Okazało się, że to Lawrence. Strzelił z samego rana pięknego byka. Po przeczekaniu godziny ruszyliśmy po śladach trafionego zwierza. Ślady krwi na śniegu były wyraźne. Nie trzeba było iść daleko. Późniejsze lata pokazały, że ten pierwszy raz miałem niesamowite szczęście. Minęło kilka kolejnych sezonów zanim znowu strzeliłem łanię. W Polsce, gdy jeleń nie wyjdzie na pole w jednym miejscu pod amboną to na pewno wyjdzie pod drugą. Tutaj trzeba się dobrze napracować by odnaleźć miejsca gdzie można mieć szansę na sukces. A i wtedy często mijają lata zanim coś się upoluje. Nic dziwnego, że to pierwsze polowanie tak mi utkwiło w pamięci.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: