Ontaryjskie przygody - 7

Z daleka od szosy (228)

Cd. z poprzedniego numeru:
Mój Plymuth Turismo już prawie stanął na podjeździe pod stromą zaśnieżoną górę. Koła buksują. To nie były czasy gdy samochody miały „traction control”. Prawie stojąc przetoczyłem się przed szczyt wzniesienia. Samochód szoruje brzuchem po śniegu. Na szczęście śnieg jest sypki i auto zaczyna się rozpędzać. Sceneria wąskiego leśnego traktu jest przepiękna. Nie ma żadnych śladów by ktokolwiek jechał tędy przede mną, obojętne w którą stronę. Robi się późno. Już jest po piątej po południu. Za jakąś godzinę, półtorej zacznie się ściemniać. Ostatni drogowskaz jaki dostałem od Witka, właściciela małego domku myśliwskiego, to sterta opon po prawej stronie drogi, ułożone jedna na drugiej. Gdy się zrobi ciemno to w tym śniegu nie ma szans bym je znalazł, nawet w świetle reflektorów. Jadę powoli, mijają kilometry i nic. Nagle widzę kopę śniegu większą od innych. Zatrzymuję się, wychodzę i odgarniam śnieg. Opony! Co za ulga. Teraz po drugiej stronie drogi mam znaleźć małe wcięcie w zbocze gdzie zaparkuję samochód. Hm, nie widzę żadnego wcięcia. Stroma zalesiona skarpa pokryta kopnym śniegiem. Idę powłócząc nogami. Odkrywam opisane miejsce. Śnieg tam prawie po pas. Nie mam szufli ani łopaty. Ale mam krótkie deski na opał do kominka. Zaczynam kopanie.
Trwało to ponad godzinę zanim byłem w stanie wjechać samochodem we wcięte w zbocze skarpy miejsce na parking. Teraz, zlany potem, mimo trzaskającego mrozu, wspinam się na górę. Odkrywam mały biały domek z kominem. Otwieram drzwi. W środku tak samo zimno jak na zewnątrz. Kominek,  szafka kuchenna, dwa krzesła i ława. Co więcej trzeba do szczęścia. Drzewo do palenia w kominku jest, ale na zewnątrz pod śniegiem. Jak to dobrze, że wziąłem wysuszone deski z pracy. Wracam do samochodu by wtaszczyć na górę wszystko, co przywiozłem. Dwa stare fotele z Ikei, sporo krótkich desek, śpiwór, torbę z jedzeniem, ubraniem, dwudziestolitrowy kanister z wodą i oczywiście broń. Zanim skończyłem było już całkiem ciemno. Śnieg ciągle sypał, mróz robił się coraz większy. A przecież był to dopiero 5 listopada.
No, ale były to też czasy, gdy nikt nie słyszał jeszcze o Davidzie Suzuki i Panu Gore którzy nastraszyli wszystkich, łącznie ze światową pogodą, globalnym ociepleniem. „Globalne ocieplenie” przyszło ładnych parę lat później, na razie „pani Pogoda” nic o tym nie słyszała i mroziła jak chciała. Zmordowany, wyszedłem jeszcze do lasu by zedrzeć trochę kory brzozowej na rozpałkę i wziąłem się za rozpalanie ognia w kominku. Brzozowa kora chwyciła momentalnie, zaraz potem połupane nożem drzazgi z desek i same deski. Cała kabina zapełniła się gęstym pachnącym palonym drzewem dymem. Uwielbiam ten zapach, ale oddychanie tym nie jest najlepsze. Pamiętałem by otworzyć szyber, coś więc musiało być w kominie. Nagle coś załomotało u góry, coś łupnęło o dach i mignęło w ciemnym oknie. Światło prawdziwej lampy naftowej wystarczyłoby świat na zewnątrz stał się czarną zasłoną. Najwyraźniej jakieś zwierzę straciło dom i miejsce do spania. Może wiewiórka, może racoon. Mam nadzieję, że nie skunks. Nagle dym ruszył w kominek i już po kilku minutach ogień szumiał i trzaskał wesoło, dym zniknął i zaczęło robić się naprawdę ciepło. Była godzina dziewiąta wieczorem. Cisza przerywana trzaskiem palonego drewna i sykiem to- pionego śniegu z kloców, które przyniosłem z zewnątrz. Wyjąłem z pokrowca broń. Wbrew przepisom wsunąłem do magazynku pięć naboi i położyłem karabin na ławie. Przepisy przepisami, ale jestem sam w nieznanym miejscu z daleka od jakiejkolwiek cywilizacji i nie mam zamiaru dać się zaskoczyć. Rozłożyłem śpiwór na zamiecionej świeżo podłodze, zgasiłem lampę, przymknąłem szyber i wsunąłem się do śpiwora z głową w pobliżu kominka, co okazało się bardzo niedobrym pomysłem. W środku nocy obudził mnie żar bijący od głowy całe szczęście. Okazało się, że jeden z kloców, którymi zapełniłem przed snem kominek, wypadł i rozpalony do czerwoności leżał tuż koło mojej głowy. Całe szczęście, że nie zajęły się włosy na głowie. Ani nie zdążyła się zająć zrobiona z drewnianej sklejki podłoga. Blacha przed kominkiem nie była zbyt duża. Zerwałem się błyskawicznie. Tak, tak, byłem wtedy jeszcze młody i „błyskawiczne zerwanie się” znaczyło dokładnie to. Żelaznym ożogiem wrzuciłem rozpalony kloc z powrotem do kominka, wzniecając snop iskier. Rozlałem szklankę wody na przypaloną sklejkę, wytarłem. Godzina druga nad ranem. Dołożyłem do kominka świeżego drewna, uważając tym razem na ułożenie kloców i położyłem się znowu spać. Budzik miałem nastawiony na piątą, chociaż nie wiem po co, bo mój przyjaciel Lawrence, doświadczony kanadyjski myśliwy, mówił mi że zaraz po opadach dużego śniegu jeleń nie rusza się przez dzień lub dwa. Zasnąłem błyskawicznie i dopiero dźwięk budzika wyrwał mnie z głębokiego snu…
Cdn. Marek Mańkowski
 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: