Ontaryjskie przygody - 2

Z daleka od szosy (223)


No i niedźwiedź przyszedł. Rano było widać jego ślady. Skurczybyk nawet drapał się po grzbiecie o gruby wysoki jesion. Widać było czarną sierść pozostawioną na korze. Widać było ślady pazurów pozostawione na drzewie. Domu na kółkach nie ruszył. Najwyraźniej zapach mu nie odpowiadał. Po resztkach kiełbasy nie pozostało nawet śladu. Na śniadanie zjedliśmy jajecznicę, oczywiście z kiełbasą. Może znowu przyjdzie. Niestety nie przyszedł. Zjedliśmy wszystko sami. Pewnie był mądrzejszy od tego indyka z wiersza Brzechwy. Dużo mądrzejszy. Przez następne kilka dni, mimo długich zasiadek na „tree stand” (mała ambona zawieszona na drzewie) i podkładaniu świeżej, dobrze przysmażonej kiełbasy, niedźwiedź się więcej nie pojawił. Za to wezwał chyba na pomoc sojusznika żeby nas przegonić z jego dominium. Jak to zrobił nie wiem, ale gdy wracaliśmy z lasu na obiad ze zdziwieniem zobaczyliśmy, że nasz dom na kołach nie jest już żółto-biały tylko w czerwono-czarne drobne ciapki. To był niesamowity widok. Cała powierzchnia RV, szyby, ściany i dach pokryte były gęstą warstwą…. biedronek. Tak, boże krówki. Tysiące i tysiące. Skąd się wzięły, nie wiem. Gdy otworzyliśmy drzwi, część z nich dostała się do środka. Nie zastanawialiśmy się długo, i tak następnego dnia mieliśmy wracać. Wracamy teraz. O mało co nie zostaliśmy na pastwę biedronek przy wjeździe na szosę, ale udało się i już bez przeszkód po paru godzinach byliśmy w Mississauga. Po biedronkach nie zostało śladu. Pewnie wróciły po nagrodę do niedźwiedzia. No cóż, polowanie nie zawsze kończy się sukcesem. Tym razem górą był niedźwiedź. To nic. Licencja się nie zmarnuje, bo jesienią jedziemy znowu, tym razem do Wawa. Andrzej miał polować z łukiem, ja miałem służyć jako obstawa z karabinem. Był maj, wyjechać mieliśmy w połowie września. Niby dużo czasu, ale stało się coś, co pozostawiło pod znakiem zapytania cały mój wyjazd. Okazało się, że to, że coraz gorzej widzę to nie sprawa wieku. Mam kataraktę. I to na obu oczach. Żeby było ciekawiej to na dodatek na samym środku oka, co jest podobno niezwykłe. Nie wiem. Pogarszało się szybko. Termin na operację naznaczono mi za pół roku, tylu było ludzi przede mną. Jak mam osłaniać karabinem kolegę, gdy nie mogę zgrać muszki i szczerbinki. Jednego dnia, w lipcu, zadzwonił telefon. To z kliniki. Pytają czy chcę operację w tym tygodniu, bo zwolniło się miejsce. Pewnie, że chcę. Nie robi się operacji obu oczu na raz by w razie czego nie pozostać ślepym. To było niesamowite wrażenie, gdy zdjąłem bandaż. Nagle świat zrobił się znowu wyraźny i nie musiałem już pytać dziewczyny czy jadący przede mną samochód hamuje. W sierpniu kolejna niespodzianka. Znowu zwolniło się miejsce w kolejce i naprawiono mi drugie oko. Jadę we wrześniu do Wawa.
Pojechaliśmy samochodem Andrzeja, Toyota 4Runner. Do Wawa jest prawie tysiąc kilometrów, ale dojechaliśmy tam jednego dnia. Miejsce do spania mieliśmy zamówione w motelu Kiniwabee Marka Kozika i jego żony Tereski. To miejsce to był cały domek z tarasem z tyłu, dwoma sypialniami, łazienką i kuchnią. Marek przygotował też przynętę. Andrzeja „tree stand” był większy od mojego i nie wymagał wkręcania haków w drzewo by się do niego dostać, wchodziło się razem z nim. Tyle, że zejść też trzeba razem z nim, moje mogło pozostać na drzewie. Bladym świtem następnego ranka już byliśmy na drzewach. Andrzej z łukiem, ja z karabinem. Czekaliśmy do południ; nic. Czekaliśmy do wieczora; nic. Następnego dnia to samo. Andrzej się trochę zniecierpliwił i postanowił wziąć zawodowego „outfitera”. Było ich w okolicy Wawa kilku. Andrzej umówił się z jednym. Ten przekonał go by siedział na stanowisku sam to będzie większa szansa. Dzień wcześniej jeden z jego klientów strzelił ładną sztukę.
Cdn.
Marek Mańkowki

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: