Ontaryjskie przygody - 1
Z daleka od szosy (222)
Miałem kolegę. Na imię ma Andrzej. Andrzej mieszka w Alison Park w USA i jest anestezjologiem. Andrzej jest też zapalonym myśliwym. Do tego stopnia, że we własnym ogrodzie wybudował sobie ambonę. O przepraszam, to miał być „tree house” dla córeczki Kasi, inaczej żona by się pewnie nie zgodziła. Ambonę właściwie wybudowałem ja, ale na jego zamówienie. Na tyłach ogrodu nie było płotu, był za to las, rozciągający się przez kilkaset metrów aż do posesji sąsiada. Lasem, w płytkiej dolinie płynął sobie strumyk. Wzdłuż tego strumyka była cała autostrada jelenich tropów. W stanie Pensylwania jest taka masa jeleni, że jadąc autostradą 79, co kilka kilometrów napotyka się zabite przez samochód to piękne zwierzę. Jeśli ktoś miał kiedyś zderzenie chociażby z psem, to wie, jaką szkodę może takie uderzenie pozostawić na samochodzie. No chyba, że jest to ciężarówka. Uderzenie osobowym samochodem w łanię, bo to one najczęściej są ofiarami, może skończyć się bardzo źle, nie tylko dla samochodu, który przeważnie już dalej o własnych siłach nie pojedzie, ale również dla kierowcy i pasażerów. Z tego powodu rząd stanu Pensylwania wręcz zachęca wszystkich myśliwych do polowania i o ile w Ontario myśliwy może upolować tylko jedną łanię lub byka na rok, i to łanię tylko wtedy, gdy ją wylosuje, to tam można bez problemu dostać dodatkowe zezwolenia na odstrzał trzech czy czterech. Andrzej uwielbia polować z łukiem i jest w tym bardzo dobry. Sam widziałem jak z odległości 30 metrów trafił strzałą w drugą strzałę siedzącą już w tarczy. Zupełnie jak Robin Hood. Ta ambona (tree house) była do tego idealna. Do dolinki, którą chodziły łanie i byki było może czterdzieści metrów i gdy nadszedł sezon to Andrzej miał zawsze limit trzech czy czterech jeleni, przyczyniając się tym w znaczący sposób do bezpieczeństwa na drogach Pensylwanii w ogóle, a rejonu Alison Park w szczególności i to nie odchodząc daleko od domu. Andrzej ma rodzinę w Ontario, dwie siostry, Elę i Renatę, do których czasem przyjeżdża w odwiedziny. Po sukcesach z jeleniami pomyślał sobie, że zapoluje na niedźwiedzia w Kanadzie. Dla Ontaryjczyka licencja na niedźwiedzia jest tania; czterdzieści siedem dolarów; dla zagranicznego gościa, dobrze ponad trzysta. Andrzej trzystoma dolarami się absolutnie nie zraził. Pierwszy raz pojechaliśmy w lasy w okolice Baysville na Hw-y 17.
Domek na drzewach, który tam kiedyś był, już niestety nie istniał. Późną jesienią pojechali tam na kilka dni znajomi właściciela. Było zimno. Rura od żelaznego kotła, który służył za piec, wychodziła na zewnątrz przez prostokątny kawałek blachy, ale otwór wycięty był bardzo niedokładnie, i gdy w piecu wygasł ogień, zimne powietrze z zewnątrz wpadało do środka. Do tego pojedyncze szyby w oknie i bardzo nieszczelna framuga powodowały, że pół godziny po wygaśnięciu ognia temperatura w domku była taka jak na zewnątrz. Parze, która tam przyjechała na weekend by przeżyć leśną przygodę, zaświtała myśl by te wszystkie szpary uszczelnić. A czym? Oczywiście suchymi liśćmi, których jesienią była cała masa. Pogoda dopisywała przez kilka tygodni wcześniej. Panowało przepiękne słoneczne Indiańskie Lato i spadłe liście wyschły na wiór, nadając się doskonale na materiał uszczelniająco-ocieplający. Para przeżyła swoją wielką przygodę pierwszej nocy po uszczelnieniu domku. Obudziło ich prawdziwe gorąco, wręcz żar, a właściwie pożar. Ledwo udało im się uciec z życiem i to dosłownie. Co się stało? Otóż tymi wysuszonymi dokładnie liśćmi uszczelnili również duże szpary pomiędzy rurą „pieca” i blachą. Tak, tak, bywają tacy mądrale, którzy jakimś cudem przetrwali do dorosłego wieku. Mieli naprawdę dużo szczęścia, że udało im się, z małymi tylko poparzeniami wyskoczyć na pomost, szczęśliwie nieobjęty jeszcze ogniem i zeskoczyć na ziemię nic sobie nie łamiąc. Cały domek spłonął doszczętnie. Drzewa jakimś cudem ocalały. Para miała swoją przygodę do zapamiętania na całe życie i naukę, że suche liście są łatwopalne, ale my nie mieliśmy miejsca do spania.
Andrzeja to również nie zraziło i na wyjazd wynajął RV, czyli dom na kołach z silnikiem, łazienką, ubikacją, kuchnią i dwoma sypialniami. No, tak to jeszcze nigdy na polowanie nie jechałem, ale zawsze jest pierwszy raz na wszystko. Na szczęście Andrzej nie chciał się dzielić kosztami wynajęcia tego jeżdżącego domu, bo bym musiał chyba sprzedać wszystkie swoje karabiny i pożyczyć resztę. Wyruszyliśmy o świcie, tylko we dwóch, nie przejmując się, co o nas sobie pomyślą inni myśliwi. Jazda trwała trochę dłużej niż zwykle, bo jeżdżący dom nie jest przeznaczony do dużych szybkości. Dotarliśmy na miejsce około południa. Zjazd z szosy na leśną drogę przysparzał trochę kłopotów, ale tylko raz stuknęło coś z tyłu podwozia, dom się prawie zatrzymał na moment, ale koła chwyciły z rozpędu przyczepność i już byliśmy w lesie.
Andrzej oprócz tego, że jest dobrym lekarzem to jeszcze jest doskonałym kucharzem. On więc przygotował nam lunch, bo słysząc moje opowieści o chińskich zupkach w proszku z kawałkami wiewiórki w środku, powiedział, że nie będzie ryzykował mojego sposobu na jedzenie. Sprawdziliśmy przynętę na niedźwiedzia. Nieruszona. Dorzuciliśmy pączków i poszliśmy spać po ognisku, pieczonej kiełbasce, butelce wina i pozostawieniu resztek kiełbasy wszędzie dookoła, wbrew temu, co nakazuje rozsądek na każdym biwaku w Kanadzie. My chcieliśmy żeby niedźwiedź przyszedł.
cdn. Marek Mańkowski
Comment (0)