Do Kanady - 46

Z daleka od szosy (198)

Do Kanady - 46
Pewnego razu wyszedłem wieczorem z baraku i szedłem ścieżką przy torach, gdy spotkałem dwie młode dziewczyny i mężczyznę, jak się okazała jednego z obozowych Arabów. Było ciemno i widziałem tylko sylwetki. Gdy podszedłem bliżej dziewczyny skupiły się koło mnie i błagały o pomoc. Były to dwie Polki. Okazało się, że Arab grozi im bronią, pistoletem, który dopiero teraz zauważyłem w jego dłoni. Arab był wyraźnie totalnie pijany lub pod wpływem jakiś narkotyków. Chwiał się na nogach, palec miał na spuście. Takie rzeczy widzi się bardzo wyraźnie w kryzysowej sytuacji, przynajmniej ja je widzę. Z jakiegoś powodu byłem przekonany, że ten pistolet to straszak, chociaż wyglądał jak prawdziwy. Nie namyślając się chwyciłem za tę broń, odsuwając jego rękę w kierunku torów kolejowych i wyginając mu dłoń ostro w górę. Pistolet znalazł się w mojej dłoni. Obok stał duży żelazny pojemnik na śmieci z otwartą klapą. Wrzuciłem go tam, zatrzaskując klapę kazałem jednej z dziewczyn dzwonić po policję. Do pojemnika wrzuciłem Araba, nie pistolet. Był drobny, nieduży i szczupły, nie mógł ważyć dużo, chociaż nie miało to wielkiego znaczenia, bo był kompletnie odurzony, a adrenalina czyni cuda. Teraz przyjrzałem się broni. Była to beretta, 9 mm. Prawdziwa. Nabój w komorze, co stwierdziłem po wyjęciu magazynka (był pełny) i odsunięciu zamka. Bezpiecznik niezałączony, broń była gotowa do strzału… Przyjechała policja. Jak zwykle aż przesadnie uprzejmi. Oddałem im broń i magazynek, wyciągnęli Araba z kontenera na śmieci i zabrali go ze sobą. Rano był już z powrotem w obozie. Mam tylko nadzieję, że nie oddali mu broni. Zupełnie jak u naszego Trudeau, tyle, że ten jeszcze by mu pewnie wyrównał stres, jaki przeszedł w śmieciach, paroma milionami dolarów. Całe to zdarzenie miało jednak bardzo pozytywny efekt na resztę naszego pobytu w tym obozie. Już nigdy nie musiałem czekać na pralkę czy suszarkę, gdy szedłem prać (tak, tak, to ja a nie Gosia robiłem pranie by uwolnić ją od stresu czekania i rozbierającego wzroku „singli”). Ktoś z arabskiego towarzystwa musiał widzieć całe zdarzenie i stałem się wśród nich legendą. Mogłem już nawet schować do walizki gaz obezwładniający i przestać trzymać kij od palanta przy drzwiach pokoju. Po tym wydarzeniu często próbowaliśmy tłumaczyć nielicznym pojedynczym Polkom, że chodzenie na randki z Arabami to nie to samo, co z Europejczykami. Że w ich mentalności i według ich zwyczajów kobieta staje się wtedy jakby ich własnością i nie może sobie ot po prostu zerwać znajomości i związać się z kimś innym. Rzadko to docierało do ich świadomości i w jednym przypadku, gdyby nie szczęśliwy traf mogłoby to się skończyć śmiercią nas wszystkich z trzeciego baraku.…
Jeden z takich przypadków dotyczył nas wszystkich zamieszkujących rodzinny barak. Nie pamiętam imienia tej dziewczyny. Mieszkała w naszym baraku. Była ładna, szczupła, wysoka. Chodziła z Arabem z naszego obozu mieszkającym w pierwszym baraku. Nie zwracała uwagi na nasze delikatne uwagi. Twierdziła, że to nieprawda, co jej mówimy, że jej chłopak jest inny, szarmancki, uczynny, jak książę z bajki. Pewnego razu pokłócili się chyba o coś, a może się jej znudziło i zostawiła go. Około północy poderwał nas krzyk. Wybiegliśmy z pokoi na korytarz. Arabski chłopak tej dziewczyny trzymał ją z tyłu, na jej gardle trzymał duży nóż. Zawahał się, gdy ujrzał nas wszystkich. Jeden z kolegów, znajdujący się za nim podszedł cicho, chwycił go za rękę i łokieć i wykręcając wyrwał mu nóż. Obezwładniliśmy go i wezwaliśmy policję. Przyjechali nawet dość szybko i zabrali go razem z tym rzeźnickim nożem. Po półgodzinie poszliśmy spać, pewni że, będziemy już mieć spokój. Myliliśmy się. Rano okazało się że sprawę potraktowano poważnie i dziewczynę przeniesiono do innego miasta. Wydawało się, że wszystko już się ułożyło. Policja, swoim zwyczajem wypuściła tego chłopaka na wolność. Przecież to był biedny zestresowany emigrant. Kilka dni później, ok. drugiej nad ranem obudził nas krzyk. Właściwie to obudził moją żonę Gosię, bo mój sen był niezwykle mocny. Wstałem nieprzytomny, nie wiedząc co się dzieje i stając przez nieuwagę na kota. Gosia to prawdziwa kocia mama i oczywiście przygarneła jakiegoś bezpańskiego kocura który zamieszkał z nami. To nie było zbyt mądre z jego strony kłaśc się spać koła mojego łóżka. Wytrysnął mi spad stopy z głośnym miałkiem. Jak przez mgłę dotarło do mnie, że ktoś krzyczy „pożar, pali się!!! Dotarłem do drzwi pokoju, próbowałem je otworzyć. Nie dało się. Coś je trzymało od zewnątrz. To mnie obudziło i otrzeźwiło. Szarpnąłem mocno drzwiami, raz i drugi. Spod progu zaczą przedostawać się dym.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: