Do Kanady - 45

Z daleka od szosy (197)


Gdy moja siostra z Kanady dowiedziała się że już jestem w Niemczech wysłała ponownie papiery sponsorskie, tym razem do ambasady kanadyjskiej w Bonn, ówczesnej stolicy Niemiec Zachodnich (RFN) . (Pierwszy raz wysłała je w 1981 roku do ambasady w Warszawie, ale wizy emigracyjne dostaliśmy w styczniu 1982 roku, miesiąc po wprowadzeniu stanu wojennego. Wizy ważne były tylko rok i teraz trzeba było zaczynać wszystko od początku). Wielu Niemców, co zrozumiałe, nie było zachwyconych perspektywą konieczności dzielenia się pracą z nowymi emigrantami, tym bardziej, że azylanci obniżali stawki płacowe i miało to odbicie czasami w traktowaniu azylantów przez urzędników. Prawie wszyscy moi nowi znajomi rodacy nie mogli zrozumieć, czemu chcę lecieć do dalekiej Kanady, zamiast starać się o pobyt stały w RFN. Tym bardziej że miałem spełnione dwa podstawowe warunki by taki pobyt dostać: urodziłem się na dawnych terenach niemieckich w Słupsku i mój pradziadek ze strony mamy był Niemcem. Ja jednak nie widziałem dla siebie miejsca w ciasnej Europie po zobaczeniu w 1980 roku przestrzeni i wolności kanadyjskiej i pozostało mi to do dziś. Kiedy znajomi z obozu próbowali argumentów że stąd jest bliżej do Polski, tłumaczyłem że podróż to nie tylko przestrzeń do pokonania ale i czas. Lot z Toronto do Warszawy trwa osiem godzin, jazda z Ulm do Warszawy to trzynaście godzin, więc tak naprawdę to kto będzie miał bliżej…
Czekając na wiadomości z ambasady w Bonn, prowadziliśmy życie jak na wakacjach. Wprawy na miasto, spacery nad Dunajem, spotkania i prywatki. Pewnego dnia na tablicy ogłoszeń w głównym baraku pojawiła się ulotka o wycieczce, organizowanej chyba przez  Caritas, do Monachium. Oczywiście zgłosiliśmy się i kilka dni później, z samego rana podjechał pod obóz wielki nowoczesny autokar. Miękkie wygodne siedzenia z zagłówkami, wielkie panoramiczne okna i nawet ubikacja w środku, co dla nas było wtedy zupełną niespodzianką, że nie będzie zatrzymywani na parkingach przydrożnych z typowymi komendami kierowcy lub przewodnika: „panie na prawo, panowie na lewo”, jak to bywało w Polsce.
Z wycieczki do Monachium zapamiętałem do dziś jeden z ogromnych eksponatów w muzeum. Była to autentyczna niemiecka łódź podwodna U-boot z czasów I wojny światowej.
Łódź miła wyciętą jedną stronę poszycia, dzięki czemu widać było jak na dłoni całe wnętrze i jego urządzenia. Nie wyobrażałem sobie przebywania w czymś takim dłużej niż godzinę, a przecież marynarze żyli w tej „rurze” miesiącami. Brrr.

Obozowe życie.
To było jak długie wakacje. Jak pisałem wcześniej obóz to były trzy drewniane, długie parterowe baraki. Okna były tak nisko, że można było po prostu przekroczyć parapet by znaleźć się na zewnątrz. Tzn., ja mogłem ze swoim 186 cm wzrostu. Trzeci, ostatni w rzędzie barak był przeznaczony dla rodzin z dziećmi, małżeństw bez dzieci i kobiet, drugi był dla „singli” a w trzecim znajdowały się biura, pralnia i jeszcze kilka pokoi dla pojedynczych osób.
Założenie było, że jest to miejsce przejściowe i po kilku miesiącach powinno się być przeniesionym do socjalnych mieszkań. Zwłaszcza rodziny. Pech spowodował, że właśnie w tym czasie zatrzymano ten transfer do mieszkań i cały prawie roczny czas spędziliśmy w tym obozowym baraku w pojedynczym pokoju.
Nie narzekam. Było wesoło i z czasem z przygodami. Większość pojedynczych mężczyzn stanowili uchodźcy z krajów arabskich. Młodzi mężczyźni, wyrwani z rygorystycznego systemu życia w krajach muzułmańskich nagle poczuli się wolni od wszelkich hamulców.
Pisałem w jednym z poprzednim odcinków o moim pierwszym spotkaniu z większą grupą Arabów w obozie przejściowym w Karlsruhe, gdy wszedłem do świetlicy zaintrygowany głośnymi okrzykami i wiwatami dobiegającymi ze środka. Myślałem, że to idzie jakiś mecz. Okazało się, że to młodzi Arabowie oglądali jakąś bajkę arabską, w której rycerz w turbanie na białym koniu pędził przez pustynię i co kogoś napotkał to ścinał mu szablą głowę. Każde takie ścięcie powodowało ten wybuch entuzjazmu i wiwatów. Czy mnie to uprzedziło do nich? Nie. Wtedy jeszcze nie.
Pralnia w obozie była wspólna dla wszystkich. Trzy pralki i trzy suszarki powodowały, że ciągle były kolejki do prania, ot drobna niewygoda raz w tygodniu.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: