Do Kanady - 41

Z daleka od szosy (193)

Do Kanady - 41
Żona Małgosia akurat drzemała i nawet tej granicy nie zauważyła. Gdy się ocknęła powiedziałem radośnie, że już jesteśmy w Szwajcarii. „Coś ty powiedział???” - wysyczała głosem nie wróżącym nic dobrego, - Powiedziałem, że już jesteśmy w Szwajcarii – odpowiedziałem. „To nie trzeba było jechać przez te kozie ścieżki na koszmarnych wysokościach????”, „Można było autostradą???”. Przypominam, że Gosia ma bardzo poważny lęk przestrzeni i każda wysokość to dla niej koszmar. No, ale to przecież Alpy i może jedyna okazja by je widzieć z bliska. Wiedziałem, że Gosia nie umie czytać map, Internet miał powstać dopiero za dziesięć lat, więc mi nie groziło, że znajdzie gdzieś informację, że nie trzeba jechać przez przełęcz Gottharda, bo jest pod nią dziewięciokilometrowy tunel. Ale co widać w tunelu? Nic, poza ścianami. Pojechałem, więc oczywiście na przełęcz. Było pięknie, a Gosia myślała, że tak musi być. Nigdy jej nie powiedziałem o tym tunelu. Czy to robi mnie złym mężem? Pewnie tak, ale co tam. Za to, co za widoki!!! Po krótkiej przerwie na szczycie jedziemy dalej w stronę Zurichu. Pomyślałem, że jak już jesteśmy w Szwajcarii to, czemu nie poprosić o azyl tutaj właśnie. Jedziemy górskimi drogami i jest naprawdę pięknie. Opowiadam rodzinie jak to w Szwajcarii nigdy nie było wojny, jaki to spokojny neutralny kraj, wokoło pełna cisza i sielanka, gdy nagle nad głową potężny huk. To myśliwiec z czerwonymi szwajcarskimi krzyżami na skrzydłach, przeleciał nam nisko nad samochodem. Potem z boku następne. Z lasu na zboczach porośniętych trawą wysypują się tyraliery żołnierzy. Słychać terkot broni maszynowej. Pokazały się czołgi. Strzelają!! Widzimy to wszystko jak na dłoni, chociaż z daleka. Jak w trójwymiarowym kinie. Myśliwce, które już zamieniły się w małe czarne punkty nagle zawracają, są coraz niżej. Lądują jeden za drugim na szosie. Na szczęście chyba nie na tej, którą jedziemy. Rodzina, Gosia i Marcin patrzą na mnie dziwnie? Co mówiłeś? – pyta Gosia. Że to spokojny kraj??, że nie było wojny??, że neutralny?? A co to wszystko według ciebie jest!!!!!!
Piechota, czołgi, samoloty. Trójka z tych myśliwców wylądowała na drodze. Z naszej perspektywy wydaje się, że nie na tej drodze, którą jedziemy. Myliłem się. Dojeżdżamy do miejsca gdzie droga zablokowana przez wojsko. Widać parkujące samoloty bojowe. Kierują nas na objazd. Biedna ta moja żona Małgosia ze swoim lękiem przestrzeni. Znowu jedziemy jakąś „kozią dróżką” wysoko w górę, potem serpentynami w dół, zanim znowu możemy wjechać na autostradę. Alpy są piękne. Autostradą w miarę szybko dojeżdżamy do Zurychu. Nie pamiętam zupełnie jak to się stało, że jedziemy pod eskortą policji do urzędu emigracyjnego. Może zaczepiłem patrol policyjny? Nie wiem, nie pamiętam. Wiem, że radiowóz prowadzi nas szybko przez wąskie uliczki chyba starego miasta. Pamiętam za to dokładnie jak wspinamy się po schodach ciasnej klatki schodowej do biura urzędu. Żadnej kolejki, żadnej recepcji, po prostu wchodzimy do jakiegoś gabinetu i od razu jesteśmy przyjęci przez urzędnika. Nie mam zupełnie pojęcia jak potrafiłem swoim łamanym angielskim wytłumaczyć, że chcemy złożyć podanie o azyl w Szwajcarii. Że jesteśmy z Polski. To czas, drodzy Milenians, gdy w Polsce ciągle jeszcze panuje komuna i nic nie zapowiada, że kiedykolwiek się to skończy. Urzędnik wysłuchał, pokiwał głową i spisał dane z naszych paszportów. Cały czas się uśmiechając podał nam papier, który wypisał przed chwilą. Pokazał żeby podpisać na dole. Potem zadzwonił gdzieś i po paru minutach zjawiła się pani w średnim wieku. Pani mówiła po polsku. Zaskoczenie przestało być miłe, gdy wyjaśniła nam, że Szwajcaria nie przyjmuje azylantów i że mamy dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie kraju. Zeszliśmy po tych samych wąskich drewnianych schodach w dół, już bez entuzjazmu, ale też bez rezygnacji. Ot po prostu spróbowaliśmy i nie wyszło, jedziemy do Niemiec. Mamy przecież adres do polskiego księdza w Ludwigsburgu, dany nam przez nieznanego rodaka spotkanego przy Domu Pielgrzyma Polskiego w Rzymie. Wsiadamy do naszego Fiata 125p kombi, ale nie jedziemy jeszcze z miasta. Zanim wyjedziemy, zatrzymujemy się na kawę w uroczej kawiarence na starym mieście, gdzie przy stoliku na patio zamawiamy kawę, herbatę dla dziecka i croissantsanty i ciastka. A co? Trzeba się poczuć szwajcarsko, bo zaraz nas tu nie będzie i może nigdy już tu nie wrócimy. Wydałem trzydzieści franków, ale co tam. Zadowoleni, bo jak człowiek ma trzydzieści cztery lata to zawsze jest zadowolony, przynajmniej my zawsze byliśmy, wsiadamy do naszej „limuzyny”, która tak dobrze spisywała się w podróży mimo swoich dziesięciu lat i kilkuset tysięcy kilometrów na liczniku.
 

Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: