Do Kanady - 40

Z daleka od szosy (192)


 Jest rok 1987, sierpień. Jadę z żoną i synem na emigrację fiatem 125 combi. Przejechaliśmy Niemcy Zachodnie, Szwajcarię i połowę Włoch.
Tym razem wybieram drogę po zwykłej szosie. Może dalsza i wolniejsza to droga, ale będąc we Włoszech i nic nie zobaczyć to marnotrawstwo. Dzisiaj też nie jest już tak gorąco, chociaż temperatura ciągle blisko czterdziestu stopni. Wjeżdżamy do jakiegoś starego miasta Toskanii. Nie pamiętam nazwy. Białe kamienne domy, wąskie wybrukowane takimi samymi kamieniami ulice bez chodników. Przed kamienicami kamienne ławy, na których siedzą mężczyźni i kobiety w czarnych chustach. To sjesta. Jest południe. Nic się nie porusza. Świat zamarł z gorąca, ale jest pięknie. Jak na filmie. Po krótkim zwiedzaniu jedziemy dalej. Zatrzymujemy się w jakiejś wiosce przy małej restauracji na rogu ulicy. Zamawiamy pizzę i coś z makaronem. Dużo makaronu. Do obiadu oczywiście domowe wino. Tego się nawet tu nie zamawia. Kelner po prostu przynosi to wino w małych, o kształcie jak na mleko buteleczkach dla każdego z nas. Nawet dla Marcina, chociaż przecież widać, że on nieletni. Wino jest białe i cierpkie. Prawie jak ocet, ale dobre. Nie kosztował nas ten obiad zbyt wiele. Żegnani wylewnie przez obsługę jedziemy dalej. Jest pięknie. To Toskania. Dobrze, że nie pojechaliśmy autostradą.
Po nieudanym staraniu się o azyl w Latinie, miłym miasteczku na południu Włoch, gdzie przebywali polscy emigranci z wcześniejszych lat, jedziemy do Niemiec Zachodnich by tam spróbować jeszcze jednej szansy. Jestem z żoną Małgorzata i czternastoletnim synem Marcinem. Nasz docelowy punkt to Kanada. Czekałem długo na ten czas. Siedem lat minęło od czasu, gdy w 1980 roku odwiedziłem na trzy miesiące swoją siostrę w Mississauga obok Toronto. To wtedy zakochałem się w Kanadzie i tam chciałem spędzić resztę życia. Pierwsza próba naiwnego, legalnego wyjazdu skończyła się fiaskiem. Co prawda dostaliśmy wizę emigracyjną z ambasady kanadyjskiej dla nas trojga, ale wiza przyszła w styczniu 1982 roku. Miesiąc po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. W odwołaniach w sprawie paszportów doszedłem do wiceminister spraw wewnętrznych, która powiedziała mi, wprost, że póki jestem w wieku produkcyjnym to z Polski nie wyjadę. Pamiętam, że wyszedłem wtedy z jej gabinetu, oświadczając, że na nich komuchów i tak nie będę pracować (miałem wtedy prywatny biznes) i trzasnąłem wielkimi dębowymi drzwiami w urzędzie spraw wewnętrznych na ul. Polnej w Warszawie.
Sześć lat później spotkałem kolegę z klasy licealnej pracującego w „służbach specjalnych”, który obiecał mi załatwić paszporty na wyjazd. Kanadyjska wiza emigracyjna ważna była tylko rok i cały proces trzeba było przechodzić od początku, ale chciałem to już zrobić poza granicami Polski. Paszporty dostaliśmy, chociaż trzeba był słono zapłacić, ale przynajmniej było komu dać. W 1982 roku, zanim złożyłem naiwne odwołanie, próbowałem dać za trzy paszporty dwa samochody i nie było komu wziąć. Tak wszyscy się bali w tym pierwszym okresie wojny z narodem. Teraz jest sierpień 1987 rok. Jesteśmy na noclegu pod namiotem nad jakimś jeziorem w Toskanii. Jest gorąco i pięknie. Na „naszym” polu namiotowym parkuje dużo przyczep campingowych. Z jednej z nich podchodzi do nas starsza para i zapraszają nas po niemiecku do siebie na kolację. Nie wiem, czemu akurat nas i jak opisywałem wcześniej, działo się to kilka razy przez naszą drogę przez Niemcy Zachodnie do Włoch. Nasz niemiecki był praktycznie nieistniejący, tak samo jak włoski, angielski taki, jaki można mieć po dwóch latach nauki w liceum, siedemnaście lat wcześniej, ale im najwyraźniej to nie przeszkadzało i pamiętam, że spędziliśmy bardzo miły wieczór, zanim poszliśmy spać do namiotu. Rano wyruszyliśmy w dalszą drogę do Niemiec. Przed nami znowu Szwajcaria. O ile poprzednio przekraczaliśmy granicę szwajcarsko – włoską jadąc „kozimi” ścieżkami przez przełęcz w Splugen, by naprawdę z bliska poczuć Alpy, to teraz jechałem zwyczajną autostradą przez Como. Granicę przejechaliśmy jakby jej tam w ogóle nie było. Zwolniłem, oczekując, że nas ktoś zatrzyma, sprawdzi chociaż paszporty, ale nic takiego się nie wydarzyło. Po prostu nagle znaleźliśmy się w Szwajcarii, a był to przecież 1987 rok. Potem się dowiedziałem, że od 1986 roku prowadzona była tylko kontrola wzrokowa wolno przejeżdżających samochodów. Nie wiedząc o tym przypadkiem przejechałem bardzo powoli i to spowodowało, że mnie nie zatrzymano.
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: