Do Kanady - 39

Z daleka od szosy (191)


Prawdopodobnie trudno zrozumieć dzisiejszym młodym ludziom, zwłaszcza tzw. „Milenials” czyli młodym ludziom dorastającym po roku 2000, że wyjazd na emigrację dzisiaj to zupełnie coś innego niż trzydzieści lat temu. Trzydzieści lat, to całe pokolenie. Trzydzieści lat to już historia. Czasem nie wiem czy śmiać się czy płakać, gdy słyszę wypowiedzi młodych ludzi, zwłaszcza w Polsce, na temat życia w PRL-u., Z jaką pasją mówią o czasach, w których jeszcze nie było ich na świecie i z jaką pewnością siebie mówią o tym, co wtedy się działo. Może warto by było, abyśmy, którzy wtedy żyliśmy i tworzyliśmy tamta historię, dali świadectwo temu, co naprawdę się działo w tamtych czasach. Nie wszystko było złe i nie wszystko było dobre. Kto może niech pisze, opowiada dzieciom i wnukom, zanim ktoś zakłamie prawdziwą historię, jak to teraz próbują niektórzy w „nowej” Polsce i zanim wymrze to pokolenie, które pamięta własne doświadczenia. Ci, co czytają moją opowieść o czasach 1980 – 1987 mają przegląd tamtego czasu. Jest to moja historia. Historia prawdziwa, taka, jaką pamiętam a nie taka, jaką mi ktoś opowiedział.
Sierpień 1987 rok. Jesteśmy we Włoszech. Dojechaliśmy do Latiny do hotelu gdzie zakwaterowani byli od dawna polscy uchodźcy. Wieczorem, gdy siedzieliśmy przy ognisku podjechał policyjny radiowóz. Z PRL-u wynieśliśmy dużą nieufność do przedstawicieli władzy, ale tutaj wszyscy przywitali policjanta jak najlepszego przyjaciela. Rozpoczęła się kolorowa głośna rozmowa po włosku. Nie rozumieliśmy z tego ani słowa. W pewnym momencie policjant podszedł do mnie i poczęstował papierosem. Przyjąłem, podziękowałem, trochę niepewny jak się zachować. Policjant, już na małym rauszu próbował najwyraźniej dać mi całą paczkę papierosów. Wzbraniałem się oczywiście, dopóki jeden z rodaków nie pouczył mnie, że we Włoszech odmowa podarunku jest uważana za wielką obrazę. Przyjąłem papierosy z podziękowaniem. Policjant najwyraźniej się ucieszył. Co kraj to obyczaj. Robiło się późno. Policjant na dobrym już rauszu (przywiózł też swoje wino) odjechał. Okazało się, że nie miał żadnej sprawy, po prostu lubił Polaków. Wiedziałem, że rano wielu z tych ludzi idzie do pracy „na czarno”. Polegało to głównie na tym, że w ustawiali się w określonym miejscu na szosie i czekali. Ok. godziny 7 rano podjeżdżały samochody i wybierały sobie pracowników. Ci wsiadali i jechali na cały dzień do jakiejkolwiek roboty, którą im zaproponowano. Około dwunastej w nocy coraz więcej uczestników ogniska szło do swoich pokoi w hotelu. My też udaliśmy się na nocleg do namiotu. Dom pielgrzyma w RzymieByliśmy po całym dniu jazdy, zrobiliśmy 900 kilometrów, z czego część przez wysokie Alpy i dwa kraje. Po prostu padliśmy. Rano, według wskazówek rodaków pojechaliśmy do urzędu w Latinie. Tak jak nam zapowiadali w hotelu, przyjmowanie uchodźców z Polski było wstrzymane do odwołania. Co robić? Do Polski nie wracamy na pewno, nie ma do czego. Poza tym przecież jesteśmy w drodze do Kanady. Pod urzędem, przy płocie z czarnych metalowych prętów koczują ludzie z plecakami. To Polacy, którzy tak jak my przyjechali tu już po wprowadzeniu zakazu. Mają zamiar koczować tu tak długo aż coś się zmieni. Ja jestem z rodziną, nie mogę brać tak niepewnej szansy. Nie możemy koczować tygodnie czy nawet miesiące pod namiotem, chociaż pogoda wspaniała, bez pewności, że cokolwiek się zmieni. Pieniądze się skończą i co wtedy. Gdybym był sam to co innego, ale z żoną i dzieckiem nie mogę brać takiej niepewnej szansy. Ktoś nam poradził, by pojechać do Rzymu, do Domu Pielgrzyma Polskiego, może tam nas przyjmą. Jedziemy. Jest 10 rano, poniedziałek, sierpień 1987 rok. Znowu w Rzymie. Nie pamiętam jak odnalazłem ten Dom Pielgrzyma Polskiego w tym wielkim nieznanym mieście. Jesteśmy w Watykanie, papieskiej enklawie. Wjeżdżam na niewielki, ogrodzony wysokim płotem z żelaznych czarnych prętów parking, na którym stoi fiat 126p. Kierowca myje go i czyści szyby. To Polak. Mówi, że nie ma najmniejszej szansy by znaleźć miejsce na nocleg tutaj, już nie mówiąc o dłuższym pobycie. On sam jedzie do Niemiec, bo tam można jeszcze złożyć podanie o azyl. Mówi nam o mieście Karlsruhe, gdzie znajduje się duży obóz dla uchodźców. Postanawiam też tam pojechać. Spotkany rodak daje nam kontakt do polskiego księdza w Ludwigsburgu, który pomaga rodakom w urzędzie niemieckim. Jedziemy.
Jest takie powiedzenie: być w Rzymie i Papieża nie widzieć… Nie widzieliśmy, mimo dwukrotnego przejazdu przez Rzym. Może jeszcze kiedyś.
Cdn.
Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: