Do Kanady - 13

Z daleka od szosy (165)


Koniec roku 1984 w Polsce, w osadzie Łopkajny. Zamieszkaliśmy tu w dwie rodziny kupując to siedlisko latem. W kuchni wybudowałem wcześniej z szamotowej cegły piec, duchówkę, kuchnię na drzewo lub węgiel z czterema fajerkami, z miedzianym wielkim okapem, z którego raz spadł kot do garnka z zupą (na szczęście jeszcze szybciej wyskoczył z niej i poparzenia nie były zbyt wielkie). Kotów mieliśmy w sumie jedenaście. Małgorzata jest miłośniczką kotów, prawdziwa kocia mama. Jeden z tych kotów był prawdziwym wegetarianinem. Z jakiegoś powodu nie jadł niczego, co miało w sobie choćby wywar z mięsa. Nie ruszył kiełbasy. O dziwo łowił myszy, ale przynosił je i zostawiał innym kotom. Ot taki wybryk natury, zupełnie jak u ludzi. To moje własnoręczne robienie hydrauliki zemściło się na mnie tej samej zimy. Była to bardzo ostra zima. Temperatura dochodziła do -25 stopni Celsjusza. Głębokość przemarzania gruntu na tych terenach według tabeli wynosiła 1 metr 20 cm. Ja wykopałem rów na 1m 50 cm. Gdy wyjechaliśmy wszyscy na trzy dni do Warszawy, nie przewidywałem żadnych kłopotów. Myliłem się. Po powrocie u Czarnego woda była, u mnie nie. Wszystko przez zbytnią dokładność. U Czarnego ciekła źle zrobiona spłuczka, u mnie nic nie ciekło. Nie wiedziałem wtedy, bo skąd miał o tym wiedzieć chłopak urodzony i wychowany w miejskich blokach, że przy wyjazdach na kilka dni trzeba zostawić lekko odkręcony kran. Tak więc moje rury były gdzieś zamarznięte. Wymyśliłem sobie, że pewnie pod ziemią na kolanku, w miejscu gdzie półtora calowa rura skręcała do domu. Fajnie, ale czy próbowaliście kopać kiedyś zmarzniętą na kość ziemię? Pamiętałem gdzie było kolanko, sam je przecież zakładałem. Ułożyłem nad tym miejscem wielkie ognisko. Paliło się dobre sześć godzin zanim wziąłem się za kopanie. Gdy dotarłem do rury, rozpaliłem kolejny ogień na kolanku. Z duszą na ramieniu czekałem na efekt tych działań. I wielka ulga. Woda ruszyła z kranu. Zima roku 1985 była ostra i śnieżna. Pewnego lutowego poniedziałku była kolej Czarnego by odwieść nasze dzieciaki 12 kilometrów do szkoły w Łukcie. W nocy spadł śnieg. Dużo śniegu. By dojechać do szosy trzeba było pokonać 800 metrów polnej drogi i potem jeszcze ponad pół kilometra przez las. Widziałem przez okno, że Czarny zapakował dzieciaki do swojej syrenki Bosto i ruszył przez kopny śnieg. Zniknął za murowaną oborą. Za pięć minut pojawił się z powrotem jadąc tyłem. Znowu ruszył, tym razem szybko, z wyciem silnika. Nie było go trochę dłużej. Wrócił tyłem. Jeszcze raz to samo i znowu powrót. Droga była absolutnie nieprzejezdna. Byliśmy odcięci od świata. Dzieci tego dnia nie poszły do szkoły. Nie przejęły się tym. Dla nich to była wspaniała przygoda. Dla nas też. Kilka godzin później usłyszeliśmy ciężki warkot dieslowskiego silnika. Na podwórze wjechał PGR-owski spychacz. Droga była wolna. Oczywiście operator spychacza dostał w podzięce uniwersalny środek płatniczy tamtych stron, czyli litr wódki. Minęła wiosna, przyszło lato a z nim wakacje. Szkoły zamknięte. Mamy wolne. Na wakacje nigdzie nie jechaliśmy. Byliśmy jak na wakacjach. Poznaliśmy okolicznych farmerów. Wśród nich Tadeusza, byłego dyrektora jednego z oddziałów FSO w Warszawie, który przeniósł się na wieś z żoną i córką by hodować owce. Miał tych owiec 150 sztuk. Gdy jedna z owiec nie przyjęła nowonarodzonego jagnięcia, oddali je mojej Małgorzacie. Nazwaliśmy ją Pika. Pika oczywiście chowała się w domu. Pewnego razu położyła się przy łóżku koło grzejnika. Obudził mnie swąd palonej wełny. To nie jest przyjemny zapach. Okazało się, że Pika przysmaliła sobie wełnę na grzbiecie. Gdy odwiedził nas Tadek z żoną nie mogli się opanować od śmiechu. Jak to? – Pytał Tadek - Ja mam 150 owiec i ich nie znaczę, a wy macie jedną i ją znaczycie? Pika stała się legendą okolicznych wsi. W ogóle liczba zwierząt w „gospodarstwie” wzrastała. Oprócz jedenastu kotów i owieczki, było jeszcze siedem psów wilczurów, jamniczka Bajka, gąsior Filip, dwa konie pod siodło i krowa, którą nazwaliśmy Mrówka. Mrówka była poważną krasulą, z ciężkimi od mleka wymionami. Kupiliśmy ją okazyjnie na targu by mieć dla dzieci świeże mleko. Był tylko jeden problem. Nikt z nas nigdy nie doił krowy…
Cdn. Marek Mańkowski

 

 

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: