Do Kanady – 4

Z daleka od szosy (156)

 
Jest rok 1981, lato. W Polsce czasy „Solidarności”. Pół roku wcześniej, pod koniec listopada wróciłem z Kanady po trzymiesięcznym pobycie u sios-try. Teraz mój cel to wyjazd z rodziną na emigrację do Kanady właśnie. Złożyłem papiery w ambasadzie kanadyjskiej w Warszewie i czekam.

Wyjazd przez RFN się nie udał. Teraz z powrotem w Polsce zaczynam znowu pracować. Współpracuję z kolegą w prywatnym biznesie pomocy szkolnych dla nauczycieli klas młodszych. Szumnie to może brzmi, a były to tylko drukowane plansze do matematyki i polskiego. Ale szły jak woda. W Polsce była wtedy instytucja tzw. zbiorczych szkół gminnych. W każdej gminie znajdowała się Zbiorcza Szkoła Gminna, pod którą podlegały wszystkie inne szkoły podstawowe w danej gminie, i która zaopatrywała je m.in. właśnie w pomoce szkolne. Mój genialny kolega Marek (Czarny) potrafił z tego skorzystać. Pakowałem ok. 20 kompletów do Fiata 126p i jechałem w Polskę. Zatrzymywałem się w hotelu w wojewódzkim mieście i jeździłem po wszystkich gminach tego województwa. W ten sposób w ciągu roku potrafiłem zwiedzić większość Polski. Przez kilka lat, przejeżdżając rocznie ok. stu tysięcy kilometrów nie było drogi, którą bym nie jechał, gminy czy miasta, w którym bym nie był, czy wojewódzkiego hotelu, w którym bym nie spał. Zobaczyłem całą Polskę, od gór do morza, od Bugu do Odry. We fiacie, co roku musiałem zmieniać silnik. Był to dwucylindrowy, 23 konny silniczek, który chyba nie był przeznaczony do takich wysiłków i nie przekraczał z wiatrem 110 km/godz., ale mając rajdowe doświadczenia z czasów pracy w Polmozbycie, potrafiłem na trasie z Gdańska do Warszawy zrobić średnią 80 km/godz., nie przekraczając dziewięćdziesiątki. Jak na tamte warunki nie żyło nam się źle. Zarobki więcej niż duże, brakujące artykuły można było zawsze gdzieś dostać w tych dziesiątkach miast, przez które przejeżdżałem. Mimo kartek na żywność nie miałem kłopotu z zaopatrzeniem. Nie zawsze było to łatwe. Np. jak wnieść połowę dużej świni kupionej na wsi na czwarte piętro bez windy? Takie były wtedy moje problemy. Prywatki, zabawy i ciągła jazda, którą uwielbiałem. Niby tak dobrze, ale jednak ciągle pamiętałem Kanadę. Ciągle zżymałem się na konieczność kombinowania, załatwiania, omijania prawa, jakie by ono nie było. Zobaczyłem w Kanadzie normalne życie i już nie potrafiłem tego zapomnieć. I chociaż radziłem sobie przecież i to nieźle, ale chciałem normalności. Jeden z naszych współpracowników, Maciej Socha powiedział raz, na którejś prywatce zakrapianej sowicie alkoholem, że jemu jest dobrze w tym socjalistycznym systemie i jeśli to się kiedykolwiek zmieni i komuna upadnie to on wyemigruje na wschód. Zaszokował nas tym, ale wyjaśnił, trochę plącząc, że teraz może załatwić sobie wiele rzeczy, których inni nie mają i to mu pasuje. Kiedy skończy się komuna, to nagle wszyscy będą mogli mieć wszystko i on niczym nie będzie się różnił. Chyba mówił to poważnie, mimo alkoholu, bo w latach dziewięćdziesiątych ożenił się Białorusinką, wyemigrował na Białoruś i mieszka tam do dzisiaj. Nie wiem czy to przypadek, ale jednak „słowo stało się ciałem”.
Trochę jednak wyprzedzam czas. 13 grudnia 1981 byłem w domu z żoną i synem. Obudziłem się później niż zwykle, tak przed dziewiątą. Syn Marcin przyszedł do naszej sypialni by obejrzeć niedzielny teleranek. Włączyłem telewizor, a tu nic. Czarny ekran. Zmieniam kanały (wszystkie dwa) i ciągle nic. Nagle ukazuje się spiker w mundurze, a potem Jaruzelski i wygłasza przemówienie o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. Pierwsza myśl:, co z telerankiem dla dziecka. Druga: „cholera, to koniec nawet tej namiastki wolności, którą cieszyliśmy się przez rok. A potem:, co się będzie działo, gdzie pójść, czy będzie wojna, lać psubratów komunistów. Byłem „prywaciarzem” od wielu lat, ale podziwiałem ludzi z wielkich zakładów przemysłowych, dzięki którym mieliśmy, chociaż rok wolności we własnym kraju. Co się stanie. Czy staną zakłady, czy miliony wyjdą na ulice, czy staną barykady, czy będziemy walczyć...
Nic się nie stało. Stan wojenny został wprowadzony z precyzyjną strategią. Wszyscy przywódcy „Solidarności” zostali internowani w środku nocy. Jedyny większy opór dała kopalnia „Wujek”, gdzie w walce zginęło dziewięciu górników. Na jedenaście milionów ludzi będących w związku Solidarność”. To był szok. Wprowadzona została godzina milicyjna. Nie pamiętam czy było to od godziny dziesiątej czy jedenastej w nocy, ale pamiętam, że tego samego wieczora, trzynastego grudnia, po godzinie jedenastej w nocy, wyszedłem z psem na dwór. Mieszkałem w Otwocku, na ulicy Sportowej 8. Naprzeciwko bloku był mały lasek sosnowy, z boku stadion sportowy. Mój pies to był potężny wilczur. Siedemdziesiąt pięć kilo samych mięśni. Krzyżówka owczarka niemieckiego i dzikiego wilka syberyjskiego z warszawskiego zoo. Kupiłem go, gdy miał już półtora roku od właściciela stadniny koni w Wiązownie gdzie często jeździłem konno. Pies nie dawał żyć koniom i musiał zostać sprzedany. Wspaniały pies obronny. Zszedłem na dół z czwartego piętra. Puściłem psa ze smyczy po drugiej stronie ulicy. W niewielkim lasku leżał śnieg. Pies węszył i wędrował od sosny do sosny podnosząc od czasu do czasu tylną łapę i zraszając drzewka. Stałem na chodniku, niewiele myśląc o stanie wojennym, który wydawał się tak surrealistyczny, Pierwszy wyjazd z pomocami szkolnymi miałem w styczniu. Do tej pory na pewno coś się wymyśli, chociaż ogłoszono zakaz wszelkich podróży. Bardziej zajmowała mnie myśl, jak załatwić szynkę na święta, co zrobić by nie stać w kolejce po karpia, czy przywiozą morszczuka, którym karmiłem psa. Pies miał od tego morszczuka piękną sierść, błyszczącą i gęstą, z kitą, której nie powstydziłby się żaden srebrny lis. Dookoła śnieżna cisza. Nagle zobaczyłem od strony stadionu sportowego światła samochodu. Niewiele mnie to obeszło. Nie pomyślałem, że to godzina milicyjna, że nie powinien nikt jeździć o tej porze. Samochód skręcił w Sportową i podjechał powoli do krawężnika. Zatrzymał się. Był to niebieski milicyjny radiowóz. Wysiadło czterech milicjantów i ruszyli w moim kierunku. Pod drzewami zauważyłem, że Szeryf, mój obronny pies przypadł do ziemi i czołgał się w moim kierunku. Szeryf nigdy nie szczekał przed atakiem, nawet nie warczał. Panowie – powiedziałem – wezmę tylko psa na smycz. W tym momencie milicjanci zauważyli zbliżającego się nisko przy gruncie potężnego wilka. Jeden z nich wyciągną broń z kabury i zarepetował…
Cdn.
Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: