W poprzek Kanady – 38

Z daleka od szosy (288)
Wszystko, co zostało z okablowania i opakowań umieszczam w czarnym plastikowym worku i zostawiam przy drzwiach. Przez otwarte drzwi słyszę odgłos kół na żwirze. Wyglądam. Na żwirowy plac zajeżdża podrapany osobowy samochód. W środku widzę czterech ludzi. Za chwilę z piskiem opon z ulicy obok skręca kolejny, duży stary chevrolet. W nim również cztery osoby. Nie podoba mi się to. Wszystkie drzwi się otwierają. Wysiada z nich mieszane towarzystwo. Czarni i biali. Tatuaże na rękach, nieciekawe twarze. Chyba z tym rasizmem to niezupełnie jest tak jak piszą niektóre gazety. Tutaj i czarni i biali to najwyraźniej dobrzy kumple. Szkoda tylko, że ich unia jest skierowana najwyraźniej przeciwko mnie, a raczej mojej nowiutkiej Toyocie Camry. Nie mam złudzeń i swoje lata. Mój karabin został w Mississauga. Jest ich ośmiu. Idą powoli w moją stronę. Pisałem wcześniej, że stalowe drzwi do unitu wymagają palnika by je sforsować. Teraz bardzo mi się to podoba. Trzymam klamkę i czekam. Dzieli nas jeszcze pięćdziesiąt metrów, mam czas. Nie martwię się specjalnie. Toyota z wypożyczalni, ubezpieczona nawet na najmniejsze zarysowanie, swoje rzeczy mam przy sobie, drzwi jak w celi więziennej i betonowe ściany. Dzień i noc bez jedzenia wytrzymam, wodę mam. Są coraz bliżej. Idą kołyszącym się krokiem. Teraz widzę, że jest wśród nich jeden meksykanin. Gdzie ten rasizm? Jeden z nich, wielki czarny i umięśniony jak Szwarceneger, krzyczy: Hey, we wana talk to you… (chcemy z tobą pogadać). Akurat. Zaczynam zamykać drzwi, paru z nich rzuca się do biegu… Nagle zupełnie blisko słyszę charakterystyczne syreny wozów policyjnych. Ktoś z przejeżdżających w międzyczasie samochodów musiał zadzwonić na policję. Dzięki nieznany wybawicielu. Cała grupa rzuca się błyskawicznie do ucieczki. Trzaskają drzwi samochodów, żwir tryska spod kół ostro ruszających aut. W pół minuty plac jest pusty jakby nigdy nikogo tu nie było. Dwa radiowozy na sygnale przemknęły za nimi. Całe szczęście. Gdyby się zatrzymali i pytali, co tu robię i może zainteresowali się pozwoleniem na pracę mógłbym być w kłopocie. Chociaż wątpię. Policja w Stanach interesuje się czymś takim tylko na zlecenie urzędu emigracyjnego. Mają wystarczająco dużo swoich spraw. Do załadowania komputera stacyjnego pozostało ok. 15 minut. Pozostało go tylko odłączyć, sprawdzić działanie systemów i do domu. Zza otwartych drzwi znowu słyszę na żwirze koła samochodu. Ten żwir to doskonały system ostrzegawczy. Czy tamci wrócili? A może policja? Nie, to duży pick-up truck. Nr. rejestracyjny z Teksasu. Wysiada młody człowiek, z paki bierze torbę z narzędziami. To jeden z wielu kontraktorów jakich zatrudnia firma „360 NETWORK”. Na imię ma John. Nie pytam czy na nazwisko ma Wayne, chociaż tak właśnie wygląda. Witamy się. Mówię że akurat skończyłem. Ucieszył się że zdążył przed zamknięciem nowych zamków. Mówili mu, że to może być problem. Opowiadam o wydarzeniu sprzed kilkunastu minut. Mówi, że słyszał syreny, ale nie myślał że to tu. Mówię, że mogą tu wrócić. Na to on zaprasza mnie do kabiny trucka, otwiera schowek w desce rozdzielczej i pokazuje mi wielki rewolwer kalibru 44. Mówi, że firma nie pozwala jeździć z bronią, ale do Detroit to on bez tego by nie przyjechał. Zresztą gdzie indziej też. No cóż Texas to Texas. Podoba mi się to. Sprawdzenie systemów zakończone. Odłączam laptop i pakuję do bagażnika. Żegnam się z Johnem. Pewnie już się nie spotkamy, bo to jedyna nasza podstacja w Stanach a on do Kanady nie ma kontraktu. Powiedział mi jeszcze jak najszybciej dojechać do autostrady. Okazuje się, że to tylko ok. 2 km. Gdybym nie zjechał wcześniej jadąc tutaj, to nie zobaczyłbym tych „wspaniałych” ruder. Jestem już na autostradzie. Zamiast do przejścia granicznego, jadę na południe do Toledo i potem dalej do Pittsburga. Przecież mówiłem celnikowi amerykańskiemu, że tam jadę. Teraz będę musiał powiedzieć kanadyjskiemu, że stamtąd wracam. Może to zbytnia ostrożność, ale, po co kusić licho.
Cdn. Marek Mańkowski
Comment (0)