W poprzek Kanady – 28

Z daleka od szosy (278)

W poprzek Kanady – 28
Six Raft Ranch. Miejsce u podnóża Gór Skalistych. Po zjedzeniu wspaniałego steku i wypiciu dobrego piwa poszedłem się rozpakować, a potem na małą włóczęgę po okolicy. Góry z tej strony są chyba piękniejsze niż od strony Vancouver i ich skaliste ostre szczyty dobrze prezentują ich nazwę. Idąc sam przez rozległą przestrzeń, z dala od cywilizacji zastanawiałem się czy potrafiłbym tu mieszkać i żyć. Doszedłem do wniosku, że chyba nie. Komputery, samochody, kina, ludzie, wystawy, nowoczesność. Weszło to we mnie i pozostawienie tego na dłużej nie wydawało mi się możliwe. Robił się wieczór, wróciłem do rancza. W restauracji odbywało się przyjęcie weselne. Zaproszono i mnie i dwie dziewczyny, Japonki, które zwiedzały Kanadę. Stałem z nimi przy automacie telefonicznym, próbując wyjaśnić zasadę działania „call colect” o co pytały. Nie było to łatwe, bo ich znajomość angielskiego była prawie żadna, gdy podszedł do mnie starszy pan, jak się okazało ojciec panny młodej i zaprosił nas. Siadłem z Japonkami przy jednym stoliku. Był to miły wieczór. Okazało się, że goście weselni są z całej Ameryki Północnej. Panna młoda, typowa Amerykanka z blond włosami, pan młody, wysoki Chińczyk. Stanowili dość nietypową parę, ale widać było, że się naprawdę kochają. Z Japonkami udało mi się porozumieć na tyle, że wiedziałem już skąd się tutaj wzięły i co robią w domu. Były to studentki, które zgubiły swoją wycieczkę, a raczej spóźniły się na nią i teraz próbowały ją dogonić mając opisaną trasę, którędy wycieczka podążała. Ciekawe czy im się uda. Zastawialiśmy się nad tym razem przez resztę nocy. To był bardzo udany wieczór i noc też, wśród nigdy przedtem niewidzianych ludzi z całego świata. Było naprawdę późno, gdy poszliśmy do pokoju. Budzik nastawiłem na piątą trzydzieści rano. Uwielbiam wczesne poranki, gdy dzień się dopiero budzi, a wszyscy jeszcze śpią. Gdy wyszedłem z pokoju była 06:00. Słońce już świeciło na czystym niebie, rosa na trawie, śpiewające ptaki, piękny poranek. Gdy tak szedłem w stronę wąwozu by popatrzeć na burzącą się w dole rzekę, zauważyłem, że nie jestem sam. Od strony drewnianej kaplicy, gdzie poprzedniego dnia odbywał się ślub szła para młoda. Myślałem początkowo, że oni też lubią wczesne poranki, ale okazało się, że nie. Oni szukali... swojego certyfikatu ślubnego. Zgubili go. Pytali mnie czy gdzieś nie widziałem. No tak, ładnie im się zaczyna małżeństwo. Mam nadzieję, że znaleźli. Para młoda znikła, zostałem sam. Po powrocie znad rzeki usiadłem na długim ganku i czekałem na otwarcie restauracji by zjeść śniadanie. Nie wiem, co się stało przez noc, ale tym razem cywilizacja już nie była dla mnie tak ważna. Właściwie przestała być ważna w ogóle. Już mogłem tu pozostać. Już nie był mi potrzebny telewizor, komputer, samochód, telefon. Czy to zrobiły góry, czy powietrze, czy sceneria, czy noc, nie wiem. Wiem, że mogłem tam być. Koło stajni zaczął się ruch. O 09:00 mieliśmy wszyscy jechać na dwugodzinną konną przejażdżkę. W Polsce dużo jeździłem konno, tu w Kanadzie wstyd powiedzieć, tylko parę razy i to kilka lat temu. Ale tego się nie zapomina. Jak jazdy na rowerze. Naszymi przewodnikami był młody cowboy i śliczna dziewczyna. On ubrany typowo po kowbojsku, ze skórzanymi ochraniaczami na spodniach, ona w długim płaszczu, kapeluszu i z długimi blond włosami. Jeździła wspaniale. Już na trasie często w pełnym galopie trawersowała kamieniste zbocza jakby to był maneż. Jej włosy rozwiane na wietrze w pędzie i rozchylone poły płaszcza stanowiły widok, który pamiętam wyraźnie do dziś. Jej partner też trzymał się w siodle jak by się w nim urodził i chyba tak właśnie było. Potem dowiedziałem się, że jest on całkiem sławny w zachodnich prowincjach z powodu swoich konnych wyczynów. M.in. wjechał konno po schodach na wiele wysokich budowli, jak np. wieża widokowa w Calgary. Miał w planach wjechać też na wieżę torontońską, ale nie dostał jeszcze pozwolenia. Dreszczu naszej wyprawie dodawała też świadomość, że dosłownie trzy tygodnie wcześniej, kilka kilometrów od Six Raft Ranch niedźwiedź grizzly zaatakował dwóch studentów na wycieczce i zabił jednego z nich. To ta sama okolica, w której obecnie dwa tygodnie temu również zdążył się podobny wypadek, w którym zginęła dziewczyna z Quebec. Niedźwiedzie muszą tu wyraźnie nie lubić rodzaju ludzkiego. Nam się jednak udało i wróciliśmy do rancha bez przeszkód. Moje Japonki wyjechały już wcześniej, dalej ścigając swoją wycieczkę, chociaż w nocy już nie były takie pewne czy chcą. Ponieważ pokój miałem tylko na jedną noc (przyjeżdżali nowi goście), musiałem tego samego dnia wrócić do Calgary. Życie w mieście też ma swoje uroki i skorzystałem z nich oczywiście. Wieczorem nie mogłem sobie podarować by nie pójść do baru z kowbojkami, o którym pisałem wcześniej i znowu było warto. Rano miałem samolot do Toronto. Ciężko było wstać, ale zdążyłem. Lot nad preriami jest nudny. O wiele bardziej wolę jechać przez nie samochodem. Z góry widać tylko płasko i płasko i od czasu do czasu ogromne X utworzone z najdłuższych i najlepszych chyba na świecie polnych dróg, które ciągną się od horyzontu po horyzont. I tak przez trzy godziny, zanim rozpocznie się górzysty i bezludny, zalesiony krajobraz Ontario, jezioro Superior, Georgian Bay i Toronto. Krótka podróż, a tyle się działo...
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: