W poprzek Kanady - 11

Z daleka od szosy (261)
A teraz w drogę do miejsc, których nie ma na wielu mapach. Czekało nas dzisiaj 360 km jazdy na północny zachód do Dryden. O godzinie 08.30 byliśmy już w Raith. To małe miasteczko i właściwie go nie widzieliśmy bo nasze podstacje na północy Ontario znajdowały się tylko w okolicach miejscowości. By je znaleźć musiałem używać swojego GPS, czyli Global Positioning System. Małego elektronicznego urządzenia, które po połączeniu się z satelitami podawało dokładną pozycję i pozwalało znaleźć miejsce przeznaczenia po wprowadzeniu danych długości i szerokości geograficznej. Używałem tego na swoich wyprawach na polowanie i wpadłem na pomysł by zapytać głównego wykonawcę czy ma dane lokalizacyjne podstacji. Okazało się, że tak i znalezienie podstacji od tej pory było bardzo ułatwione. Moje GPS pokazuje strzałką kierunek w którym należy jechać, odległość od poszukiwanego miejsca, szybkość i czas ewentualnego przybycia. Północne Ontario to ciągle dzika kraina o czym wiedzą najlepiej polscy myśliwi jeżdżący co roku na łosia w tamte okolice. Dlatego w samochodzie, oprócz kabli, części, narzędzi i elektronicznego wyposarzenia podstacji, mieliśmy również piłę, siekierę, łopatę i karabin. Jak pokazał czas przydała się każda z tych rzeczy, chociaż mój szef patrzył się dziwnie gdy pakowałem je do samochodu. Ale może właśnie dlatego dostałem ten kontrakt, że wiedziałem co robię.
Instalacja odbyła się bez problemu, poza koniecznością wymiany jednego z wadliwych zamków. Na szczęście było to przewidziane i mieliśmy kilka zapasowych. O godz. 13.30 jesteśmy już w drodze do English River. Minęliśmy wioskę kierując się GPS. Kilka kilometrów dalej skręcamy w leśną drogę jak pokazuje strzałka na GPS. Droga nieutwardzona, wyboista. Co chwilę głębokie kałuże, błoto powyżej grubości opon, roztopy w pełni. Nie mogę się zatrzymać, to by był koniec jazdy. Włączony napęd na cztery koła. Ford Explorer ma bardzo dobrą trakcję, chociaż pali masę benzyny. Jedziemy, chociaż momentami woda podchodzi do krawędzi drzwi i słyszę, że woda bulgocze za rurą wydechową. Zatrzymanie się teraz to koniec jazdy na dłużej. Może pięćdziesiąt metrów z przodu widzę zwalone drzewo przegradzające drogę... Jednak mamy szcęście. Grunt się podnosi. Przy samym drzewie tylko trochę błota. Piła, siekiera idą w ruch. Potem zawiązuję linę na przeciętym pniu, drugi koniec do samochodu i odciągam drzewo na bok. Walery, mój rosyjski programista blady i przejęty. Jest przekonany, że nawet jeśli dojedziemy do podstacji to na pewno nie wrócimy, chce wracać i czekać na mróz albo coś. GPS pokazuje, że zostało nam niecałe 10 km. Jedziemy dalej. Wreszcie tory kolejowe a przy nich nasz cel. Godzina 14.30. Jesteśmy głodni. Rozpalam ognisko i pieczemy kiełbasę. Na ruszt idzie czajnik z herbatą. To poprawia Waleremu samopoczucie. Bierzemy się do roboty. Pomaga Waleremu również moja obietnica, że go tu zostawię na zawsze gdy się nie weźmie w garść. Uwierzył mi, tym bardziej, że trzymałem w ręku karabin. Instalację kończymy ok. 18.00. Wracamy do szosy na szczęście jeszcze za dnia. Samochód tańczy na błocie, ale drogę już znam i wiem, że przejedziemy, chociaż błoto i woda często przechodzą przez dach. Wreszcie szosa. Nasz kolejny cel to Tache. Znowu pomaga GPS. Tym razem droga jest twarda i na miejscu jesteśmy o 19.00. Instalację kończymy o 22.00 i już o 23.00 jesteśmy w Dryden. Dzień pracy miał dla nas 16 godzin. Teraz hotel i spaaaaaaaaać.
Po nocy spędzonej w hotelu w Dryden już o 06.00 byliśmy na nogach. Hotelowe śniadanie to tzw. „continental brekfest”, czyli beagels z serem, sok, kawa. Kawa to konieczność, nie spaliśmy zbyt długo. Miasta nie mieliśmy znowu okazji zwiedzić. 06.30 ruszamy w drogę do Vermilion Bay i o 07.30 jesteśmy na miejscu. Podstacja położona nad jeziorem, jest zimno, szaro i nieprzyjemnie. Nie ma jednak czasu o tym myśleć, bierzemy się do roboty. Pakując sprzęt i materiały w firmie w Mississauga, zrobiłem to w ten sposób, że każda podstacja ma wszystko skomasowane w jednym pudle. W ten sposób nie szukamy i nie przekładamy rzeczy z miejsca na miejsce, tylko bierzemy jedno pudło. Bardzo przyspiesza to pracę. Nabieramy też rutyny i eliminujemy zbędne czynności. O godz.13.00 wszystko jest zrobione, system działa i ruszamy dalej, tym razem do Keewatin. Keewatin jest praktycznie częścią Kenora. Kenora, chociaż tak daleko znana jest wielu polskim myśliwym jeżdżącym w te okolice na łosie. Czemu jeżdżą tak daleko? Bo łatwiej tu wylosować odstrzał.
Cdn.
Marek Mańkowski
Comment (0)