•   Saturday, 20 Apr, 2024
  • Contact

Do Kanady - 5

Z daleka od szosy (157)


Jest rok 1981, grudzień. W Polsce czasy „Solidarności”. Pół roku wcześniej, pod koniec listopada wróciłem z Kanady po trzymiesięcznym pobycie u siostry. Teraz mój cel to wyjazd z rodziną na emigrację do Kanady właśnie. Złożyłem papiery do ambasady kanadyjskiej w Warszewie i czekam. Wyjazd przez RFN się nie udał. Poprzedni odcinek skończyłem na tym jak wyszedłem z psem po godzinie milicyjnej w pierwszym dniu stanu wojennego w Polsce.
Gdy milicjant wyciągnął broń i zarepetował (mój pies - to była krzyżówka wilka syberyjskiego z warszawskiego zoo z owczarkiem niemieckim) zorientowałem się, że sprawa jest poważna. Nie zdążyłem jednak zareagować, zaskoczony, gdy jeden z milicjantów, sierżant, powiedział – „schowaj broń, ten pies ma zasługi, znam go”.
To była historia, a właściwie dwie z jesieni tamtego roku. Żona poszła z psem do parku. Był już wieczór. Otwock to nie było najbezpieczniejsze miasto. Na pustej alejce parkowej podeszło do Małgorzaty dwóch podchmielonych facetów. Pies „Szeryf” myszkował po krzakach. Nie widzieli go. Widzieli tylko atrakcyjną samotną dziewczynę. Małgorzata przestraszyła się. Nie, nie tych facetów, ale o nich. Pies już widział co się dzieje i czołgał się cicho w ich kierunku. Panowie - powiedziała ostrzegawczo - ja jestem z psem. „O! Z pieskiem” – powiedział jeden z facetów – „nic się nie martw Lalunia, zajmiemy się i nim” i podniósł rękę by ją położyć na ramieniu Małgorzaty. To wystarczyło. Pies skoczył jak zwolniona sprężyna. Przewrócił jednego rozrywając mu ramię, skoczył na drugiego, który zdążył się odwrócić do ucieczki… Skończyło się w szpitalu. Była też milicja. Jeden z milicjantów to był ten sierżant. Faceci mieli długą kartotekę. Byli już skazywani i za napady i za gwałt. Pies dostał gratulacje, faceci poszli siedzieć. Innym razem, też jesienią w nocy, pogonił, i dogonił złodzieja kół z fiata126p na osiedlu, którego poszukiwano od jakiegoś czasu. Sprawą zajmował się ten sam sierżant. Tak więc dostaliśmy obaj z psem tylko pouczenie, żeby nie pętać się po nocy po godzinie milicyjnej po ulicach, bo to poważna sprawa.
Nie pamiętam czy było to następnego dnia, czy kilka dni później, gdy musiałem pojechać po coś do Warszawy. Jechałem swoim Fiatem z Otwocka, przez Falenicę, wzdłuż torów kolejowych. Mijałem kolejne podwarszawskie miasteczka. Świder, Józefów, Radość, Międzylesie. Nic nie wskazywało, że Polskę przykryła noc stanu wojennego. Dopiero, gdy dojechałem do Wawra zobaczyłem zmianę. Nie dało się nie zauważyć. Na trawie przy ulicy stał potężny czołg. Lufa skierowana prosto na mój samochód, z rur wydechowych unosił się ciemny dym. Zwolniłem mimo woli, ale nie działo się nic i nikogo nie widziałem. Minąłem powoli ten wóz bojowy, przejechałem pod wiaduktem i wjechałem na Grochowską. Tam stał posterunek kontrolny dla wszystkich wjeżdżających do Warszawy. Kontrolowano jednak tylko wybrane pojazdy. Ja przejechałem bez zatrzymania.
Wozy bojowe i wojsko były wszędzie, ale najbardziej zaskoczyło mnie coś, co wydawało mi się zupełnie nielogiczne. Na podjazdach do mostów przez Wisłę stały wielkie zapory czołgowe, gotowe do zamknięcia drogi. Dlaczego? Przecież robotnicy nie mieli czołgów. Wyjaśniło się to później. Mój stryj Marian był wówczas pułkownikiem Wojska Polskiego i pracował w Akademii Sztabu Generalnego. Za „nieprawomyślne” poglądy, (któryś z kolegów w pracy napisał mu nawet na jego służbowym notesie „samorządny, niezależny Mańkowski”) Marian, w dniu wprowadzenia stanu wojennego dostał areszt domowy. Gdy go odwiedziłem w jego mieszkaniu na Stegnach, powiedział mi między innymi, że władza spodziewała się, że 60% wojska opowie się za „Solidarnością”. Stąd przygotowanie zapór czołgowych na mostach. Ciekawy jestem czy w ogólnym zamieszaniu ktoś to w ogóle zauważył.
Nie pamiętam już jak minęły Święta Bożego Narodzenia. Za to pamiętam jak w styczniu otrzymałem list z ambasady kanadyjskiej w Warszawie, że przyznano mi, mojej żonie i dziecku prawo przyjazdu na stałe do Kanady (Landed Immigrant). No cóż, raptem o miesiąc za późno. Złożyłem podania o paszporty. Oczywiście dostaliśmy odmowę. Próbowałem znaleźć kogoś, kto zechce mi to załatwić. Dawałem za to dwa samochody. Nie było nikogo, kto by chciał zaryzykować i wziąć. Odwoływałem się. Nie z naiwności a ze złości. Dotarłem aż do wiceministra spraw wewnętrznych. Pojechałem na spotkanie do Warszawy. Było to chyba w budynku rządowym na ul. Polnej. Pamiętam bardzo wysokie, dębowe drzwi do gabinetu pani wice-minister. Nie mam pojęcia jak się nazywała. Nie miało to dla mnie znaczenia. Powiedziałem, o co mi chodzi. Powiedziałem, że chcę wyjechać. Pani wice-minister zbyła mnie bardzo krótko: dopóki jestem w wieku produkcyjnym to nie ma mowy żebym wyjechał z Polski. Pamiętam, że jej odpowiedziałem, że na komuchów i tak pracować nie będę. Było mi wtedy wszystko jedno. Trzasnąłem tymi wielkimi dębowymi drzwiami i poszedłem. Nikt mnie nie zatrzymał. To było chyba wiosną 1982.
Już od 10 stycznia 1982 zacząłem znowu jeździć po Polsce z naszymi pomocami szkolnymi. Z Otwockiej Spółdzielni Rzemieślniczej Marek (Czarny) załatwił dla mnie i kolegi Pawła Chwaszczewskiego, który dołączył kilka miesięcy wcześniej do naszej firmy i dla siebie oficjalne delegacje służbowe. Wpisywaliśmy tylko najdalsze miasto w kierunku, w którym jechaliśmy, np. Szczecin. Na granicach województw i większych miast stały tzw. „bramki”, czyli posterunki kontrolne. Zatrzymywano każdy samochód. Nie jeździło ich wtedy zbyt wiele. Nasze delegacje okazały się skuteczne, ale nie obyło się bez przygód…
Cdn. Marek Mańkowski

 

Powiązane wiadomości

Comment (0)

Comment as: